Jabłka przeznaczenia: Powrót do domu
Maria Nowak stała w swoim sadzie w Jabłonowie, wpatrując się w drzewa uginające się pod ciężarem owoców. Tegoroczne zbiory były wyjątkowe. Jabłka – czerwone, złociste, z rumieńcami – spadały na ziemię, napełniając powietrze słodką wonią. Nie próbowała ich choćby zbierać – nie było komu jeść.
We wsi zostało już niewielu mieszkańców. Młodzi wyjechali do miasta za lepszym życiem, a starszych można było policzyć na palcach. Zimą w Jabłonowie światła świeciły się tylko w czterech czy pięciu domach.
– O czym tak myślisz, Nowakowa? – rozległ się za nią głos. – Nie zmieniłaś zdania o wyjeździe?
To była jej sąsiadka, Halina, która przyszła z wózkiem po jabłka.
– To ty, Halu? – westchnęła Maria. – Bierz, bierz jabłka. Choć twojej kozie się przydadzą. Zabieraj, ile udźwigniesz… Zmienić zdanie? Chciałabym, ale syn już dogadał sprzedaż domu, choćby zadatek wziął.
– Szkoda cię stracić – pokiwała głową Halina. – Kto tu po tobie zamieszka? Nie wiadomo, jacy ludzie przyjdą. A może to tylko letnicy, na stałe nie zostaną.
Zamilkła i zaczęła zbierać jabłka. Maria przyglądała się jej, po czym cicho szepnęła:
– Taki urodzaj! Nie pamiętam czegoś podobnego. Aż się zbierałam wyjeżdżać, a sad, moja ziemia, jakby trzymały mnie… Boże, jak ciężko było podjąć tę decyzję. Do dziś nie rozumiem, po co to robię.
– Synowi będzie wygodniej – odparła Halina. – Nie będzie musiał tu jeździć, wszystko pod ręką: sklepy, lekarze. I roboty mniej – ani drewna rąbać, ani ogrodu uprawiać.
– Prawda – przytaknęła Maria, ale w głosie jej zadrżało. – Tylko moja dusza tu zostanie. Rozumem wiem, iż powinnam, ale serce nie puszcza. Halu, zostawiam ci kota Mruczka i psa Burego. Dopilnuj, aż się rozkręcę. Może Mruczka do miasta zabiorę, ale Bury stary, w mieszkaniu mu nie miejsce. Ot, bieda…
– Nie martw się – skinęła Halina. – Jutro Burego do siebie zabiorę, a Mruczek sam przybiegnie, spryciarz to jest. Tylko się nie spóźnij na autobus. Może jeszcze się zobaczymy? A może wrócisz… A obiecałaś wpadać w gości, czekam.
– Tak, tak… – mruknęła Maria. – Torby spakowane, resztę syn zabierze w weekend.
Obejrzała dom, zatrzymała się przy kuchennym piecu. Łzy zasłaniały jej oczy, ale czas uciekał. Wyszła na drogę i usiadła na starym pniu przy poboczu.
Nie minęło dużo, a nadjechał rozklekotany autobus, skrzypiąc i brzęcząc. Maria, zamieniwszy kilka słów z kierowcą, zajęła miejsce przy oknie. Była jedyną pasażerką – Jabłonowo było końcowym przystankiem.
Droga, jak zwykle, była wyboista. Po deszczach dziury wypełniły się wodą, i autobus wlókł się powoli. Nagle na jednej z nierówności rozległ się głuchy trzask, a pojazd stanął. Kierowca, mamrocząc pod nosem, wysiadł z kabiny.
– Co się stało? – krzyknęła Maria, wychylając się przez okno.
Kierowca, przyklękając przy przednim kole, pokręcił głową:
– Kiepsko, trzeba pomocy wzywać, inaczej tu nocujemy.
Zaczął dzwonić, a Maria ku swojemu zdziwieniu poczuła ulgę. Wysiadła i powiedziała:
– Nie zajechaliśmy daleka. Wrócę do domu. jeżeli pomoc nie przyjedzie, możesz na noc do wsi zajść. Już późno.
– Za jakieś półtorej godziny będą – odpowiedział kierowca. – Może poczekasz? Choć naprawa trochę potrwa.
– Nie, nie będę czekać – odcięła Maria. – Dwa kilometry do domu, przejdę.
– Dacie radę? – zwątpił.
– A jakże! – zaśmiała się. – Gorzej chodziłam – po borowiki czy do sąsiedniej wsi po chleb.
Ruszyła żwawo w stronę Jabłonowa. Torba w ręku wydała się lżejsza, a serce śpiewało z radości. Halina, wracając z wózkiem, dostrzegła ją na drodze.
– No proszę! – zawołała. – Co to znaczy?
– A to, iż dom mnie nie wypuścił – roześmiała się Maria. – Zaraz zadzwonię do syna, żeby nie czekał. Autobus zepsuł się za wioską, coś z kołem. Znasz nasze dziury.
– No to dobrze! – ucieszyła się Halina. – Chodź do mnie na kolację. U ciebie pusto, a u mnie gorąco. Pogadamy.
Bury, zobaczywszy gospodynię, zaszczekał radośnie i zamerdał ogonem. Mruczek wślizgnął się do domu prosto do swojej miski.
Maria postawiła torbę i głośno powiedziała:
– Boże, wybacz mi! Co ja wyprawiam? Nigdzie nie jadę, i koniec.
Mruczek miauknął w odpowiedzi.
– Ty za Boga odpowiadasz, Mruczku? – uśmiechnęła się Maria. – Czy moją decyzję popierasz?
Kot otarł się o jej nogi i wskoczył na kolana.
– Czekaj, muszę zadzwonić do Jacka, bo się będzie martwił – powiedziała, wybierając numer.
– Jacku, słuchaj, autobus się zepsuł… Tak, tuż za wsią. Chyba los nie chce, żebym jechała. Już jestem w domu. Nie czekaj, nie przyjadę. Nie, nie kłamię, coś z kołem. Jechałam sama. I wiesz co? Zostaję. Wybacz, synku. Odmów kupcom, przeproś za mnie.
– Mamo, na pewno? – spytał Jacek. – Właśnie chciałem powiedzieć – kupcy się dziś wycofali. Wyobraź sobie? A zadatku nie odebrali, zostawili parę stów jako odszkodowanie.
– No to dobrze! – roześmiała się Maria. – Znaczy, domu nie sprzedam. Teraz jestem pewna.
– Dobrze, później się tym zajmiemy – westchnął Jacek.
– Co tu się zajmować? Gdzie się urodziło, tam żyć trzeba – odparła Maria. – Wybacz, synu.
– No cóż, trudno z tobą – uśmiechnął się Jacek. – Za te pieniądze opał na dwie zimy kupimy. Jutro zamówię.
– No to świetnie! – ucieszyła się Maria. – Czekam na ciebie z drewnem. Pobiegę Halinę ucieszyć, iż zostaję.
Halina z mężem Zbigniewem przygotowywali kolację. Na wiadomość o decyzjiI świetliście się razem w blasku wieczornego słońca, a jabłonie w sadzie jakby rozkwitły na nowo, ciesząc się, iż ich gospodyni została tam, gdzie było jej prawdziwe miejsce – w domu.