Jabłka przeznaczenia: Powrót do domu
Maria Nowak stała w swoim sadzie w Brzozowie, patrząc na jabłonie uginające się pod ciężarem owoców. Plony w tym roku były wyjątkowe. Jabłka – czerwone, żółte, z rumianymi policzkami – spadały na ziemię, wypełniając powietrze słodkim aromatem. Nie próbowała ich choćby zbierać – nie miał ich kto jeść.
We wsi prawie nie zostało mieszkańców. Młodzież wyjechała do miasta za lepszym życiem, a starszych ludzi można było policzyć na palcach. Zimą w Brzozowie świeciły się okna zaledwie w czterech czy pięciu domach.
— O czym tak dumasz, Nowakowa? — rozległ się głos za jej plecami. — Nie zmieniłaś zdania o wyjeździe?
Krystyna, sąsiadka, przyszła z wózkiem po jabłka.
— To ty, Krychna? — westchnęła Maria. — Bierz, bierz jabłka. Niech chociaż twojej kozie się dostaną. Zabieraj, ile uniesiesz… Zmienić zdanie? Chciałabym, ale syn już dogadał sprzedaż domu, choćby zadatek wziął.
— Szkoda cię tracić — pokiwała głową Krystyna. — Kto tu jeszcze zamieszka? Nie wiadomo, jacy ludzie przyjdą. Chyba iż jakieś letniki, na stałe raczej nie zostaną.
Krystyna zamilkła i zabrała się za zbieranie jabłek. Maria Nowak, patrząc na nią, cicho powiedziała:
— Taki urodzaj! Nie pamiętam podobnego. Już miałam wyjeżdżać, a ten sad, ta ziemia, jakby mnie trzymały… Boże, jak ciężko było podjąć tę decyzję. I do dziś nie wiem, po co to robię.
— Synowi tak wygodniej — odparła Krystyna. — Nie będzie musiał tu jeździć, wszystko pod ręką: sklepy, lekarze. I pracy nie będzie – ani drewna, ani ogródka.
— Prawda — zgodziła się Maria, ale głos jej drżał. — Tylko dusza moja tu zostanie. Rozumiem to głową, ale serce nie puszcza. Krychna, zostawiam ci kota Mruczka i psa Brysia. Doglądaj, aż się rozgryzę. Mruczka może do miasta zabiorę, ale Bryś stary, w mieszkaniu mu nie miejsce. Ot, bieda…
— Nie martw się, Maryś — skinęła Krystyna. — Jutro Brysia do siebie zabiorę, a Mruczek sam przybiegnie, spryciarz z niego. Tylko się nie spóźnij na autobus. Może jeszcze się zobaczymy. A może wrócisz… A obiecałaś w gości przyjeżdżać, czekam.
— Tak, tak… — mruknęła Maria. — Torbę spakowałam, po resztę syn przyjedzie w weekend.
Obejrzała dom, zatrzymała się przy kuchennym piecu. Łzy zasłaniały oczy, ale czasu było mało. Maria wyszła na drogę i usiadła na starym pniu przy poboczu.
Wkrótce podjechał mały autobus, skrzypiąc i brzęcząc. Maria, zamieniwszy kilka słów z kierowcą, zajęła miejsce przy oknie. Była jedyną pasażerką – Brzozów był krańcową stacją.
Droga, jak zwykle, była wyboista. Po deszczach dziury wypełniły się wodą, i autobus wlókł się powoli. Nagle na jednym z wybrzuszeń rozległ się głuchy zgrzyt i pojazd stanął. Kierowca, mrucząc coś pod nosem, wysiadł z kabiny.
— Co się stało? — krzyknęła Maria, wychylając się przez okno.
Kierowca, przykucnąwszy przy przednim kole, pokręcił głową:
— Kiepsko, trzeba wezwać pomoc, bo tu przenocujemy.
Zaczął dzwonić, a Maria, ku własnemu zdziwieniu, poczuła ulgę. Wysiadła i powiedziała:
— Nie odjechaliśmy daleko, wrócę do domu. jeżeli pomoc nie przyjedzie, zanocujesz we wsi. Już późno.
— Za godzinę, półtorej będą — odparł kierowca. — Może poczekasz? Choć naprawa potrwa.
— Nie, nie zostanę — odcięła Maria. — Do domu dwa kilometry, dam radę.
— Na pewno? — wątpił kierowca.
— A jakże! — uśmiechnęła się. — Gorsze drogi chodziłam – po grzyby albo po chleb do sąsiedniej wsi.
Maria żwawo ruszyła z powrotem do Brzozowa. Torba w ręku zdawała się lekka, a serce śpiewało z radości. Krystyna, odwożąc wózek, zauważyła ją na drodze.
— Patrzcie! — zawołała. — Co to znaczy?
— A to, iż dom mnie nie puścił — roześmiała się Maria. — Zaraz zadzwonię do syna, żeby nie czekał. Autobus zepsuty za wsią, coś z kołem. Znasz nasze dziury.
— No to dobrze! — ucieszyła się Krystyna. — Chodź na kolację. U ciebie pusto, a u mnie gorące. Posiedzimy, pogadamy.
Bryś, ujrzawszy panią, radośnie zaszczekał i zamerdał ogonem. Mruczek wślizgnął się do domu, prosto do swojej miski.
Maria postawiła torbę i głośno powiedziała:
— Boże, odpuść mi! Co ja wyprawiam? Nigdzie nie jadę, i koniec.
Mruczek odpowiedział miauknięciem.
— Ty za Boga odpowiadasz, Mruczek? — uśmiechnęła się Maria. — Czy może popierasz moją decyzję?
Kot otarł się o jej nogi i wskoczył na kolana.
— Zaraz, muszę do Tomka zadzwonić, żeby się nie martwił — powiedziała Maria, wybierając numer syna.
— Tomek, słuchaj, autobus się zepsuł… Tak, zaraz za wsią. Nie sądzone, widocznie, żebym jechała. Wróciłam. Nie czekaj, nie przyjadę. Nie, nie kłamię, coś z kołem. Byłam sama. I wiesz co? Zostaję. Wybacz, synku. Odpuść kupcom, przeproś za mnie.
— Mamo, na pewno? — zapytał Tomek. — Właśnie chciałem powiedzieć: kupcy się dziś wycofali. Wyobraź sobie? Zadatek zostawili, dwa tysiące jako odszkodowanie.
— No to dobrze! — zaśmiała się Maria. — Znaczy, nie sprzedawać domu. Teraz już wiem na pewno.
— Dobrze, później się tym zajmiemy — westchnął Tomek.
— A co tu zajmować? Gdzie się urodziłeś, tam żyjesz — odparła Maria. — Wybacz, synu.
— No cóż z tobą zrobić — uśmiechnął się Tomek. — Za te pieniądze drewna na dwie zimy kupimy. Jutro zamówię.
— I bardzo dobrze! — ucieszyła się Maria. — Czekam na ciebie z drewnem. Pójdę uradować Krychnę, iż zostaję.
Krystyna z mężem Janem szykowali kolację. Usłyszawszy nowiny, cieszyli się nie mniej niż Maria.Maria pomyślała, iż czasem los daje wyraźne znaki – trzeba tylko umieć je odczytać, a jabłka w jej sadzie będą rodzić się jeszcze obficiej, bo ziemia czuje, gdy ktoś zostaje z niej szczerego serca.