Marek otworzył okno i wdrapał się na parapet. Ciemniejący w dole asfalt przyciągał i przerażał jednocześnie. Życie bywa jak kręta leśna ścieżka – nigdy nie wiesz, dokąd cię zaprowadzi i co czeka za najbliższymi drzewami. Marek Szymański choćby nie przypuszczał, iż najpierw straci, a potem znów odnajdzie swoje szczęście.
Nie śpieszył się z małżeństwem. Szukał bratniej duszy. Kiedy zobaczył Olę w kawiarni na Starym Mieście w Warszawie, serce mu podskoczyło – to ona. Bez wahania podszedł, zagadał. Okazało się, iż czytali te same książki, oglądali te same filmy, uwielbiali jeździć na łyżwach, a oboje marzyli o dużej, ciepłej rodzinie i dzieciach.
Wszystko potoczyło się tak, jak sobie wymarzyli, tylko z dziećmi nie wychodziło. Ola chodziła po lekarzach, leczyła się, jeździła choćby do Częstochowy, nie tracąc nadziei. Aż w końcu uwierzyła, iż jest w ciąży. Nie śpieszyła się do szpitala, czekała, by nie pomylić się z diagnozą. Dopiero gdy brzuch zaczął rosnąć, poszła do przychodni.
Okazało się, iż to nie upragniona ciąża, a guz. Kiedy przychodził z Olą do szpitala onkologicznego, Marek za każdym razem widział tę samą pustkę w oczach pacjentów – jakby nasłuchiwali, co dzieje się w ich wnętrzach. niedługo taki sam wzrok dostrzegł u Oli.
Marek nie odstępował żony na krok. Najpierw wziął urlop, potem zwolnienie na własną prośbę, aż w końcu lekarz rodzinny, widząc jego sytuację, wystawił mu L4. Ale szef wezwał go do gabinetu i oznajmił: wracasz do pracy albo wypisujemy cię z firmy. Marek podpisał wypowiedzenie.
Całe dnie spędzał, pielęgnując Olę. Ściskał jej dłoń, gdy zaczynała się dusić, modlił się do Boga, by ich nie rozdzielał, by zabrał go razem z nią.
Nic nie pomogło. Trzy miesiące później Oli nie było. Po pogrzebie Marek wrócił do pustego mieszkania. Szlafrok Oli wisiał na oparciu krzesła już od miesiąca. Wciąż miał nadzieję, iż wstanie i go założy. W przedpokoju stały jej buty, wisiała kurtka, którą kupili zeszłej wiosny na wyprzedaży. Wszędzie, gdzie spojrzał, coś przypominało mu o Oli – jedynej i najukochańszej, która odeszła tak wcześnie.
Marek wtulił twarz w poduszkę, wciąż pachnącą żoną, i wył. Potem poszedł do sklepu i kupił dwie butelki wódki. Rano ledwo wstał z łóżka. Ból, który wieczorem nieco zelżał, wrócił z podwójną siłą. Wylał niedopitą wódkę do zlewu. Choć co za różnica? Bez Oli nie chciał żyć.
W dzień jeszcze jakoś się rozpraszał, ale nocami rozpacz nie dawała mu spokoju. Pewnego wieczoru stał przy oknie i patrzył na nocną Warszawę. Co go tu trzyma? Mieszkanie? Niech się wali. Nie miał pracy, nie miał żony, nie miał dzieci. Marek otworzył okno i wszedł na parapet. Ciemny asfalt w dole przyciągał i przerażał. Czwarte piętro – nie tak wysoko. A jeżeli nie zginie od razu?
Zadzwonili do drzwi. Przez krótką chwilę Marek patrzył w dół, ale w końcu zszedł z parapetu i poszedł otworzyć. W progu stała sąsiadka.
„Widzę, iż też nie śpisz. Wpadłam sprawdzić, czy żyjesz. Coś za cicho u ciebie. A skąd ten przeciąg? Okno otwarte? Nie zamierzasz czasem…?” – wpatrywała się w niego z niepokojem.
„Po prostu wietrzę” – odpowiedział spokojnie.
„A, no dobrze. Ale uważaj, nie rób głupstw. Jak wyskoczysz, to Oli już nigdy nie zobaczysz. Samobójstwo to grzech śmiertelny – Bóg nie pozwoli wam być razem w niebie.”
„Wszystko gra, ciociu Marysiu.”
Ledwo się jej pozbył. Ale ochota na skok przeszła mu jak ręką odjął. Też słyszał, iż samobójców czeka wieczne potępienie.
Nie spał całą noc, rozmyślał. A rano wrzucił do torby kilka rzeczy i zabrał ze sobą zdjęcie, na którym zostali z Olą na zawsze. Oszczędności wyparowały – wszystko poszło na leczenie. Wzrok przykuł szlafrok rzucony na krześle. Marek odwrócił się i wyszedł. Zamknął mieszkanie i zadzwonił do sąsiadki.
„Gdzie się wybierasz?” – spytała, widząc torbę na jego ramieniu.
„Do matki. Nie mogę tu zostać. Zapiłbym się.”
„Słusznie. Na długo?” – zmrużyła oczy.
„Nie wiem. Pilnujcie mieszkania.” – Podał jej klucze. „Numer macie, dzwońcie, jeżeli coś. Czas jechać.” – Machnął ręką i gwałtownie zszedł po schodach.
Chwilę siedział w samochodzie, zbierając myśli. Potem przekręcił kluczyk i wyjechał z osiedla. Na autostradzie wcisnął gaz do dechy i pognał przed siebie. Przemknęła mu przez głowę myśl, żeby puścić kierownicę… Ale wtedy zginęliby niewinni ludzie.
Przejechał dwieście kilometrów jak w transie, pierwszy raz od miesięcy czując, iż oddycha pełną piersią. Rodzinne miasteczko – Białystok – zaskoczyło go wąskimi, błotnistymi uliczkami. Zwykle przyjeżdżał latem, kiedy liście na drzewach zmieniały wszystko. Zapomniał, jak wygląda przedwiośnie w małym prowincjonalnym miasteczku.
I oto dom. Marek zatrzymał samochód przed ogródkiem i wysiadł. Zardzewiałe zawiasy furtki jęknęły żałośnie. Na ganek wybiegła matka, wpatrując się w niespodziewanego gościa, aż klasnęła w dłonie i rzuciła mu się na szyję.
„Synku, Mareczku! Jak to? choćby nie dałeś znać. Sam jesteś?”
Przytulił ją, wdychając znajomy zapach – serce wypełniło się ciepłem. Myślał, iż nie ma już w nim łez, iż wszystkie wypłakał na pogrzebie, a teraz poczuł, jak oczy mu wilgotnieją.
Gadali bez końca, dzielili się wiadomościami. Matka ubolewała nad śmiercią Oli, współczuła synowi, starała się go pocieszyć, nakarmić domowymi smakołykami.
„Dobrze, iż przyjechałeś. W domu i ściany leczą. Co tam samemu w tym mieszkaniu robić? A pamiętasz, jak biegałeś ze szkoły…”
UspokI wtedy, gdy już myślał, iż nigdy nie odzyska radości, spojrzał przez okno i zobaczył, jak mały Szymek, syn sąsiadki, śmieje się beztrosko, goniąc motyla po trawie, i w sercu Marka coś się odblokowało – życie, choć bolesne, wciąż miało dla niego niespodzianki.