**Ostatni list**
Nigdy nie poznałam ojca. Gdy dorosłam i zapytałam mamę o niego, tylko odparła:
— Czy źle ci się żyje ze mną?
Mama kochała mnie, choć nie rozpieszczała. Jak nie kochać cichej, wielkookiej dziewczynki? Nie sprawiałam kłopotów, nie uciekałam z lekcji, dobrze się uczyłam, słuchałam jej.
Byłam zwyczajna, nie wyróżniałam się urodą. Nie wszystkim pisane być pięknymi. Żaden dorosły nigdy nie nazwał mnie „słodką” czy „uroczą”. „Jak podobna do matki!” — mówili.
Mama nie używała perfum, nie malowała ust, nie nosiła szpilek. „Jakie szpilki? Po całym dniu przy maszynach nogi same bolą” — mruczała. Pracowała w fabryce włókienniczej. W halach panował hałas, więc mówiła głośno, niemal krzyczała.
Po dziewiątej klasie wysłała mnie na wakacje do przyjaciółki na wieś. Pewnie chciała poukładać sobie życie. Córka nie powinna się o tym dowiedzieć za wcześnie.
— Jak poznałaś moją mamę? — spytałam ciocię Halinę. — Ona jest z miasta, a ty tutaj.
— Twoja matka też była wiejską dziewczyną. Przyjaźniłyśmy się od kołyski. Potem wyjechała do Łodzi, dostała pracę w fabryce. Nie mówiła ci? Zawsze wstydziła się swoich korzeni. — Ciocia westchnęła. — Ja zostałam, zaraz po szkole wyszłam za mąż. Dzieci Bóg nie dał, mąż wyjechał do pracy i zniknął. Żyję sama. Twoja matka przynajmniej dała życie tobie, a tu choćby porządnych mężczyzn nie ma. Wszyscy piją.
— A mój tata? Wiesz coś o nim?
— A czego nie wiedzieć? W fabryce same kobiety. Po zmianie nie ma czasu w miłość. Twojej matce dali mieszkanie jako przodownicy pracy. Nie wszystkim się tak poszczęściło. A lata lecą.
Przyszedł do nich mechanik maszyn. Nie przystojniak, ale facecie uroda niepotrzebna. W babskim gronie każdy się liczy. Nie wiem jak, ale zaszła w ciążę. Ledwo zdążyła, wiek już nie ten.
Mama nie była urodziwa. Zalotników nie miała. Gdy dowiedziała się, iż będzie dziewczynka, ucieszyła się jeszcze bardziej. Samotnej matce łatwiej wychować córkę. Urodziła dla siebie. Tak to się nazywa. — Ciocia znowu westchnęła.
Z ciocią Haliną rozmawiało się łatwiej niż z mamą. Nauczyła mnie wielu domowych prac. Co innego robić na wsi? Dzieciaków było sporo, ale wszystkie małe — nie w moim wieku.
Pod koniec lipca przyjechał do sąsiada nastolatek. Gdy tylko go zobaczyłam, serce zabiło mocniej. Pomagał dziadkowi w ogrodzie, nosił wodę z rzeki, a ja patrzyłam na niego przez okno.
Pewnego dnia poszedł nad rzekę. Chwyciłam ręcznik i pobiegłam za nim. W połowie drogi przypomniałam sobie, iż nie włożyłam kostiumu, ale nie miałam ochoty wracać. Usiadłam na trawie i patrzyłam, jak nurkuje i parska, wynurzając się. Zauważył mnie.
— Czemu siedzisz? Woda ciepła! — krzyknął.
Zawstydziłam się, chciałam uciec. Nagle wyszedł na brzeg i podał mi lilię wodną, pachnącą rzeką i mułem.
Ja dałam mu swój ręcznik. Rozmawialiśmy. Wojtka rodzice wysłali na wieś do dziadka, bo sami się rozwodzili i dzielili majątkiem.
— Co robisz jutro? — zapytał.
— Nic, będę pomagać cioci Halinie. A co? — Serce zaczęło walić jak oszalałe. Nigdy tak nie rozmawiałam z chłopakiem.
— Chodź ze mną do lasu. Grzyby już się pojawiają, a dziadek ma chore nogi.
— Pójdę — odpowiedziałam i poczerwieniałam.
— Tylko wcześnie, po rosie. Zagwizdzę ci — obiecał.
Wracaliśmy razem. On strącał pokrzywy patykiem wzdłuż płotu, a ja niosłam na ramieniu mokry ręcznik i wydawało mi się, iż otacza mnie ramieniem.
Obudziłam się przed świtem. Co chwila zerkałam na zegarek. Wskazówki ledwo się ruszały.
— Czego się wiercisz? — spytała ciocia, głośno ziewając. — Śpij, jeszcze wcześnie.
— Idę z Wojtkiem na grzyby. Boję się przegapić — przyznałam się.
Ciocia wstała, jęcząc, przyniosła kalosze i ubranie z komórki.
— Nie włożę tego. Będę wyglądać jak strach na wróble — uparłam się.
— Zakładaj, głupia. W lesie są żmije, komary i kleszcze. I włosy schowaj pod chustkę.
Niechętnie włożyłam szerokie spodnie i koszulę, spojrzałam w lustro i przeraziłam się. Rzeczywiście — strach na wróble. A pod oknem rozległo się gwizdnięcie. Nie było czasu się przebierać. Chwyciłam koszyk i wybiegłam. Wojtek z zadowoleniem obrzucił mnie wzrokiem. Sam był ubrany podobnie.
W lesie on zbierał grzyby, a ja nie widziałam ani jednego.
— Zbierałaś kiedyś grzyby? — spytał.
Zawstydzona pokręciłam głową.
— Rozumiem — westchnął i zaczął pokazywać, jak szukać grzybów, które są jadalne, a których nie wolno dotykać.
Znajdował grzyba, pokazywał mi, a sam szedł dalej. niedługo i ja zaczęłam je dostrzegać.
— Brawo — pochwaliła ciocia Halina, widząc pełny koszyk. — Zrobię zupę, a wam z mamą ususzę. Zimą będziecie wspominać lato.
Pod oknem znów rozległ się gwizd.
— Biegnij. Narzeczony pewnie na kąpiel cię woła.
Zarumieniłam się i poszłam po kostium.
Tak minął cały miesiąc — chodziliśmy razem do lasu, nad rzekę, do sklepu. Zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Na jego widok serce zamierało. Gdy przypadkiem się dotknęliśmy, drżałam jak osika. Nocami o nim marzyłam, śpieszyłam się z porankiem, by znów go zobaczyć.
Sierpień minął niepostrzeżenie. Przyjechała mama.
— Czym ją karmiłaś, Halinko, iż tak utyła? — Mama przypatrywała mi się uważnie.
— Na świeżym powietrzu i chleb lepiej smakuje — uśmiechnęła się ciocia. — Zobacz, ile grzybów dla was nazbierała. Nina sama chodziła do lasu. Z przyjacielem — dodała.
— Czy to nie za wcześnie na chodzenie po lesie z chłopakiem? Nie spodziewałam się tego po tobie — mama była zła. — Pakuj się, jutro wracamy.
— Jeszcze za wcześnie —Następnego dnia, gdy pakowaliśmy walizki, podszedł do mnie Wojtek i powiedział cicho: „Napisz do mnie, kiedy tylko będziesz mogła, bo ja na pewno nie zapomnę o tobie”.