**Dziennik**
Studiowałam w Warszawie, a żeby się utrzymać, pracowałam nocami jak większość studentów. Mama nie mogła mi pomagać, a samemu ze stypendium w dużym mieście ledwo da się wyżyć.
Po letniej sesji wzięłam urlop i na trzy tygodnie pojechałam do mamy. Wróciłam wypoczęta, wyspana, obładowana warzywami z ogródka i słoikami z domowymi konfiturami, które mama starannie zapakowała mi do torby.
Wysiadłam z autobusu na dworcowym placu. Po długiej podróży torba wydała się dwa razy cięższa. Dotarłam na przystanek i z ulgą postawiłam ją na ławce.
Wracałam do miasta z lekkim sercem. U mamy było dobrze, ale od dwóch lat mieszkałam sama, przyzwyczaiłam się do niezależności. Tęskniłam już za gwarem miasta, za przyjaciółmi. Kiedy zaczęłam pracować, pozwoliłam sobie na wynajęcie małego mieszkania i wyprowadzkę z akademika.
Mieszkanie maleńkie, na osiedlu, ale najważniejsze – niedrogie. Okna wychodziły na pusty plac porośnięty wysoką trawą, za którym zaczynał się las. W nocy nie było widać choćby świateł, za to ranki wypełniało złote słońce. A zimą od śniegu zalegającego plac było jasno choćby po zmroku.
Ktoś cicho zaskomlał. Zajrzałam pod ławkę i zobaczyłam wąską, brązową mordkę. W wypukłych, ciemnych oczach malowała się tęsknota i strach. Dopiero teraz zauważyłam smycz, którą pies był przypięty do ławki. Kucnęłam. Jamniczek cofnął się głębiej pod ławkę, drżąc drobno całym ciałem.
— Nie bój się. Wyjdź. — Delikatnie pociągnęłam smycz.
Niechętnie, popiskując, jamnik wypełzł, gotowy w każdej chwili schować się z powrotem. Ale mocno trzymałam smycz.
Pies oddychał szybko, język wywieszony. Sierpień był wyjątkowo upalny. Pewnie dlatego schował się w cieniu ławki.
Zrozumiałam, iż chce mu się pić. Nieopodal stał kiosk.
— Zaraz wrócę — szepnęłam i podeszłam do kiosku.
— Małą butelkę wody, proszę — poprosiłam niezbyt uprzejmą sprzedawczynię. — I czy ma pani może pustą puszkę po konserwach?
— A może lepiej kubek jednorazowy? — uśmiechnęła się ironicznie.
— Nie, psu będzie trudno pić. Tam przy ławce jest przypięty jamnik. Nie wie pani, od jak dawna tam siedzi?
Kobieta zmrużyła oczy, spojrzała w stronę ławki i westchnęła.
— Ludzie to jednak okrutnicy. Otwierałam kiosk o ósmej, widziałam, jak podjechał samochód, facet wyprowadził psa, przypiął go i odjechał. Nigdy nie wrócił. Pewnie porzucił. Masz, tylko brudna. — Podsunęła mi puszkę po szprotach.
Podziękowałam, zapłaciłam za wodę (dwa razy droższą niż w sklepie) i wróciłam do ławki. Wypłukałam puszkę, nalałam wody i postawiłam przed jamnikiem, który zdążył już znów schować się pod ławkę.
— Pij, nie bój się.
Pies, uspokojony moim głosem, podpełzł, powąchał i zaczął chciwie chłeptać. Gdy puszka była pusta, nalałam jeszcze raz.
— Co ja z tobą zrobię? W nocy mogą cię zagryźć bezpańskie psy. Albo co gorsza… — Wzdrygnęłam się. — Pójdziesz ze mną? Nie masz wyboru.
Zostawiłam w kiosku kartkę z numerem telefonu na wypadek, gdyby właściciel się jednak pojawił. Odpięłam smycz i zawiozłam opierającego się psa busem. Dla pewności zapłaciłam za dwa bilety. Kierowca i pasażerowie nie protestowali, a pies siedział cicho na moich kolanach.
W domu wtulił się w kąt przedpokoju, węsząc obce zapachy, nie interesując się nowym miejscem. Zrobiłam mu posłanie z koca. Jamnik natychmiast się na nim położył, śledząc mnie wielkimi oczami.
— Jak ci na imię? — Zaczęłam wymieniać psie imiona. — Nie podoba ci się? Może… Feliks?
Pies zaszczekał.
— Więc będę cię nazywać Feliksem. — Zaszczekał ponownie. — Naprawdę rozumiesz? Dlaczego twój pan cię porzucił?
Tej nocy słyszałam, jak jego pazury stukają o podłogę. Feliks wyszedł z kąta i obwąchiwał mieszkanie. Gdy tylko się poruszyłam, wrócił do przedpokoju. Ale po kilku dniach oswoił się, skamląc radośnie, gdy wracałam.
Nasze spacery ograniczały się do pustego placu. Gdy tylko byliśmy z dala od ulicy, puszczałam go ze smyczy. Bałam się, iż ucieknie, ale zawsze wracał na moje wołanie. Dziwiłam się, jak radził sobie w wysokiej trawie na tych krótkich łapkach.
We wrześniu wróciłam na zajęcia, a pracę znów miałam nocną. Feliks większość czasu spędzał sam. Witał mnie zawsze z radością. Już nie wyobrażałam sobie życia bez niego.
Pewnej niedzieli pobiegł nagle w stronę lasu. Szłam za nim, wołając, ale trawa plątała się pod nogami. Stanęłam.
— Feliks, do mnie! Do domu!
Cisza.
„Może znalazł jakąś norę?” — pomyślałam. Wtem usłyszałam pisk, który nagle urwał. Pobiegłam w stronę lasu. W prześwicie między drzewami zobaczyłam polanę, na której kilku nastolatków coś oglądało. Podeszłam bliżej.
Nagle wstali. W trawie leżał Feliks. Z boku wystawał gruby patyk, przygważdżając go do ziemi. Zamarłam.
Jeden z chłopaków wyciągnął patyk. Feliks zaskomlał, krew trysnęła z rany. Nastolatek podszedł do mnie, trzymając zakrwawiony kij. Był wyższy, a za nim stali dwaj koledzy. Ich uśmieszki nie wróżyły nic dobrego. Chciałam krzyczeć, ale nie wydobyłam głosu.
Odwróciłam się i uciekłam. Trawa opierała się pod nogami, ale biegłam, myśląc tylko: „Tylko nie upaść…” Za sobą słyszałam kroki.
Nagle coś uderzyło mnie w plecy. Przewróciłam się. Czekałam na kolejne uderzenia, ale nic się nie stało. Pewnie bali się świadków.
Wyszłam na drogę. Zatrzymał się samochód. Mężczyzna wysiadł i pomógł mi wstać.
— Zaatakowali pana? Kto? — pytał, ale ja tylko wskazałam pusty plac.
— Trzech… Młodzi. Zabili Feliksa.
— Pański mąż? Chłopak?
— Pies. Proszę, zabierzmy go… WykMężczyzna skinął głową, sięgnął po telefon i gwałtownie wybrał numer, a ja patrzyłam na jego pewne ruchy, wiedząc, iż w końcu nie jestem już sama.