"Oddałam synowi połowę domu, bo chciał się budować": Teraz mówi mi, iż przeszkadzam mu w życiu

19 godzin temu

Mam 64 lata. Przez całe życie starałam się być dla moich dzieci jak najlepszą matką. Wychowywałam je z sercem, troską, może czasem zbyt łagodnie, bo zawsze bałam się być zbyt surowa. Zawsze powtarzałam sobie: niech czują, iż mają gdzie wrócić.

Z mężem wybudowaliśmy dom ponad trzydzieści lat temu. Duży, murowany, z ogrodem i dwoma piętrami. Chcieliśmy, żeby dzieci miały miejsce do życia, do biegania, do dorastania. Po jego śmierci zostałam w tym domu sama. Dużo za duży jak na jedną osobę, ale nie miałam serca go sprzedać. Każdy kąt pachniał wspomnieniami.

Mój syn Michał - starszy z dwójki - kilka lat temu powiedział, iż planuje się budować. Że ma dość wynajmowania, iż nie chce brać wielkiego kredytu. Patrzył na mnie z tym swoim chłopięcym uśmiechem i zapytał:
- Mamo, może jakoś rozdzielimy działkę? Zrobimy podział domu? Część będzie moja, część twoja. Ty przecież i tak już nie używasz całego piętra…

Pomyślałam: Czemu nie? Przecież to moje dziecko. Zawsze marzył o czymś swoim. Zgodziłam się. Poszliśmy do notariusza. Spisaliśmy wszystko - formalnie oddałam mu połowę domu i działki. Cieszył się, planował remont, mówił, iż wreszcie poczuje się jak „u siebie”.

Zamieszkał z żoną i dwójką dzieci na górze, ja zostałam na dole. Początki były spokojne. Dzieci biegały po ogrodzie, synowa czasem wpadała na herbatę, pomagałam im w opiece nad dziećmi, gotowałam obiady. Ale z czasem coś się zmieniło.

Zaczęli przestawiać rzeczy w garażu, który „teoretycznie” miał być wspólny. Moje narzędzia zniknęły, za to pojawiły się rowery, wózki, suszarki z praniem. Zaczęli decydować o ogrodzie. Michał zasadził tuje w miejscu, gdzie od lat rosły moje róże. Powiedział, iż „tak będzie praktyczniej”. Synowa zlikwidowała rabatki ziołowe i zrobiła z nich plac zabaw. Nic nie powiedzieli. Po prostu zrobili.

Kiedy zapytałam, czemu mnie nie uprzedzili, Michał westchnął:
- Mamo, przecież to nasz wspólny dom. Ty masz swój dół, my mamy górę. Nie przesadzaj.

Zabolało. Ale jeszcze bardziej zabolało to, co usłyszałam kilka tygodni później. Zaczęłam mieć problemy z ciśnieniem. Miałam kilka gorszych dni, więc więcej czasu spędzałam w kuchni, robiąc sobie herbaty, zaglądając przez okno na podwórko.

Jednego wieczoru usłyszałam rozmowę synowej z Michałem, przez uchylone drzwi:
- Twoja mama cały czas siedzi na dole. Ciągle ją słychać, ciągle coś gotuje, chodzi, hałasuje. Ciężko się skupić, dzieci nie mogą spać. Może warto by było… no wiesz.

- Co „warto”? - zapytał.

- Żeby się przeniosła gdzieś bliżej miasta. Do jakiegoś małego mieszkania. Albo żeby wynająć jej coś spokojnego. W końcu nie jest już młoda, nie potrzebuje tyle przestrzeni…

Stałam jak wryta. Nie potrzebuję? A kto przez tyle lat dbał o ten dom? Kto opiekował się nimi, gdy Michał był bezrobotny, a jego żona leżała w ciąży? Kto gotował, zawoził dzieci do przedszkola, podlewał ogród, gdy wyjechali na wakacje? A teraz… teraz jestem ciężarem? Następnego dnia zawołałam syna na rozmowę.
- Michał, jeżeli wam przeszkadzam, powiedz to wprost. Nie muszę tu być.

Zaczerwienił się, zaczął coś tłumaczyć, iż „to nie tak”, iż „nie chciał mnie urazić”. Ale nie zaprzeczył.

Powiedziałam krótko:
- Nie oddałam ci połowy domu po to, byś mnie z niego wypychał. Oddałam ją, bo ci ufałam.

Dziś mijają trzy miesiące od tamtej rozmowy. Mieszkamy przez cały czas w tym samym domu, ale już nie razem. Rozdzieliliśmy wejścia, zamontowałam zamek. Przestaliśmy jadać wspólne obiady. Dzieci wpadają rzadziej. Atmosfera jest chłodna.

Boli. Ale przynajmniej wiem, iż wciąż mam prawo do swojej przestrzeni. I iż jeżeli nie postawię granic - to choćby własne dziecko może mnie nie zauważyć.

Idź do oryginalnego materiału