Odpływam, Zbigniew… Powiem wprost – zakochałam się. Przy nim znów poczułam się kobietą: Jak mężczyzna odnalazł szczęście po zdradzie żony
Zbigniew jechał starą wyboistą drogą, wijącą się między wsiami, gdzie każde drzewo pamiętało jego dzieciństwo. Nie był tu prawie dziesięć lat. Odkąd odeszli rodzice, nigdy nie zajrzał do rodzinnego gniazda. Zawsze brakowało czasu – biznes, interesy, kontrakty, spotkania. Budował, zarabiał, piął się po szczeblach kariery. Ale teraz był naprawdę wolny. Po raz pierwszy od wielu lat. I to uczucie – jak łyk powietrza po burzy.
Samochód podskakiwań na dziurach, koła ślizgały się po gliniastej poboczy, porośniętej polnymi trawami. Na moment drogę przebiegł zając, znikając w wysokich pokrzywach. Zbigniew zatrzymał się, wysiadł, wciągnął wilgotne wieczorne powietrze i spojrzał na ognisto-szkarłatny zachód. Wydawało się, iż sama natura zamarła, by dać mu czas na zrozumienie: wkracza w nowy etap życia.
Za plecami – trzydzieści lat małżeństwa z Anetą. Była od niego młodsza o dwanaście lat – błyskotliwa, efektowna, czarująca. Kochał ją całym sercem, rozpieszczał, budował dom, zapewniał podróże, prowadził firmę dla niej i dzieci. Ale gdy dzieci dorosły, a on coraz więcej czasu spędzał na zebraniach i placach budowy, Aneta poczuła, iż traci siebie. A potem – po prostu przestała wracać do domu o czasie.
Na początku Zbigniew nie wierzył w plotki. Przyjaciele delikatnie napomykali, ale on machał ręką. Aż pewnego dnia Aneta powiedziała wprost:
— Odpływam, Zbigniew… Zakochałam się. Jest młodszy, wolny, a przy nim znów czuję się żywa. Wybacz, ale nie chcę już tak żyć.
Nie prosiła o wybaczenie ani tłumaczenia. A Zbigniew nie przytrzymywał. Zostawił jej mieszkanie, nie dzielił majątku, nie szedł do sądu. Chciał zachować godność, nie depcząc przeszłości.
Pozostał na czele dużej firmy budowlanej, ale przeprowadził się ze stolicy na wieś, do domu, który kiedyś zbudował dla rodziców. Tam, gdzie było cicho, naprawdę. Dom stał na skraju lasu, otoczony sosnami, pachniał drewnem i chlebem. Nie było tu zadęcia ani fałszu. Tylko ziemia, niebo i wspomnienia.
Na początku było samotnie. Dawni koledzy dzwonili coraz rzadziej, stolica zdała się obcą planetą. Ale potem zaczęło się prawdziwe odrodzenie. Poranne spacery po żytnim polu, wędkowanie na zapomnianym stawie, grzyby w jesiennym lesie, ogień w kominku – to wszystko leczyło duszę. Aneta stała się czymś w rodzaju odległego snu, który już nie niepokoił.
A potem, na wiejskim cmentarzu, gdzie przyszedł odwiedzić rodzinną mogiłę, zobaczył psa. Wychudłego, smutnego, z wygasłymi oczami.
— To Burek – wyjaśnił sąsiad. – Mieszkał u Grazyny, ale ona odeszła. Od tamtej pory nie opuszcza jej grobu. Czeka, ciągle czeka…
Zbigniew przykucnął obok.
— Hej, Burek. Chodź ze mną?
Pies nie od razu, ale wstał. I poszedł. Od tej pory byli nierozłączni. Miejscowi dziwili się:
— Widocznie Zbigniew to dobry człowiek. Skoro pies go uznał, to serce musi mieć czułe.
Zimą razem odgarniali śnieg – on łopatą, Burek – wiercąc się obok, bawiąc się płatkami. niedługo miał przyjechać wnuk – córka obiecała wpaść z rodziną. Zbigniew przyoznobił dom lampkami, przygotował sanki. Burek będzie się bawić z dziećmi, a w domu znów rozlegnie się śmiech.
Patrzył na horyzont, gdzie słońce przebijało się przez chmury, i po raz pierwszy od lat czuł nie ból, nie niepokój – tylko ciepłe, prawdziwe szczęście. Nie marzył o nowych kobietach, nie pragnął zemsty, nie snuł planów. Po prostu żył. W swoim domu. Ze swoim psem. W swojej wsi. I wiedział – wszystko było tak, jak powinno.