Nieunikniony Wybór

polregion.pl 1 dzień temu

Wyboru nie unikniesz

Marlena drgnęła od oślepieńczego okrzyku:

— Hej, paskudniku! — Wiktor zamierzył się ciężką torbą nad szczeniakiem, po czym zwrócił się do niej: — Tyś się zupełnie pogubiła? Karmić bezpańskie psy moją kiełbasą?

Pewnego z wiosennych dni Marlę ogarnęła nagła tęsknota za miłością.

Stała przed lustrem, w zadumie przyglądając się swojemu odbiciu. „Jak to gwałtownie leci — westchnęła. — Jeszcze wczoraj byłam młoda jak stokrotka, a teraz… cór, raczej dojrzała astra. Piękna, ale już z nutą jesieni. Zaraz zima, a potem… pora wziąć sprawy w swoje ręce!”

Trzecie piętro życia — wiek, kiedy mądrość już jest, a uroda jeszcze nie odeszła. Najwyższa pora na odszychowanie! Ale gdzie szukać tej miłości? W pracy — same kobiety, przypadkowe znajomości na ulicy to nie jej styl, a internet wzbudzał tylko nieufność.

Ale jak mówią: kto szuka, nie błądzi.

I oto szczęście się do niej uśmiechnęło: w ich dziale kadr pojawił się nowy pracownik — Tadeusz Nowak. Wysoki, trochę przy kości, z dobrodusznym uśmiechem i w poważnych okularach. Mniej więcej jego wieku. Marlena od razu zauważyła jego spokój i stateczność.

Konkurencja, oczywiście, była nie byle jaka. Choć Sówka, młodsza specjalistka od kadr, była jak piorun z jasnego nieba: młoda jak wiosna, z nogami do nieba, wydatnymi ustami i rzęsami, które jednym mrugnięciem mogły wywołać tornado.

Marlena na początku zwątpiła. Jak jej, skromnej i przytulnej, konkurować z taką laleczką? Pewnie Tadeusz choćby nie spojrzy w jej stronę, padając przed Sówką na kolana, oślepiony jej młodzieńczością i przebojowością.

Ale się myliła. Sówka kręciła się wokół Tadka jak paw, prezentując raz dekolt, raz nogi, ale on pozostawał niewzruszony:

— Sówka, masz do mnie pytanie? Zaraz skończę i pomogę.

Patrzył przy tym prosto w oczy, ignorując jej wszystkie sztuczki.

A gdy Marlena pewnego dnia przyniosła do pracy swój słynny jabłecznik, Tadeusz nagle ożył:

— Marlena, toż ty czarodziejka! Taki placek piekła moja babcia. Jakbym wrócił do dzieciństwa!

Komplement był osobliwy. Marlena nie chciała przypominać dorosłemu mężczyźnie o jego babci. Potrzebowała faceta, nie chłopca tęcskniącego za przeszłością. Ale po namyśle uznała, iż to i tak dobry początek. Lepiej taki komplement niż żaden.

Poza tym zrozumiała: Tadeusz miał słabość do domowego jedzenia. A gotować umiała i lubiła, choć trochę na tym cierpiała — kiedyś nosiła rozmiar 42, a teraz pewnie przeszła na 46. Więc zaczęła przynosić do pracy swoje kulinarne dzieła: i koleżankom radość, i sama zje mniej.

Tak więc przez placek i żurek Marlena znalazła drogę do serca Tadka. Prosta, banalna, ale skuteczna — przez żołądek. niedługo ich relacja rozkwitła: kwiaty, komplementy, długie rozmowy aż do świtu.

— Zadziwiające, Tadeusz — zwierzyła się kiedyś Marlena. — Dopiero zaczęłam marzyć o miłości, a tu pojawiasz się ty. Takie… prawdziwe. A ja, przyznaję, myślałam, iż nie mam szans. Zwłaszcza z tą Sówką, co to wciąż przed tobą tańczy.

— Sówka? — szczerze zdziwił się Tadeusz. — Daj spokój, o czym w ogóle mówisz? Takich jak ona pełno: rzęsy jak trąby słonia, pazniki do pisanych, nogi zawsze na widoku. Myślą, iż wszyscy faceci padają przed nimi na twarz. Nie, dziękuję, nie dla mnie. Kobieta powinna być prawdziwa: ciepła, gospodarna. Jak ty, Marleno.

„Oto ono, moje szczęście! — rozradowała się Marlena. — Choć długo się błąkało, w końcu mnie znalazło!”

Wydawało się, iż Tadeusz nie ma wad. Ale niestety, idealnych ludzi nie ma…

Ich związek trwał już pół roku, a sprawy zmierzały ku ślubowi. Pewnie by się pobrali, gdyby nie ten ponury listopadowy wieczór.

Pogoda tego dnia szalała: raz deszcz siekł, raz mokry śnieg, a wiatr zmieniał kierunek, jakby bawił się ludźmi. Marlena i Tadeusz, pod rękę, biegli do domu, kryjąc się pod parasolem.

— Patrz, kotek! — nagle wykrzyknęła Marlena, zatrzymując się.

Pod latarnią, drżąc od zimna, siedział mały czarny kotek. Mokry, brudny, żałosny.

— Daj spokój, Marleno, chodźmy! Zmarzłem i jestem głodny — Tadeusz pociągnął ją za rękaw.

— Chwileczkę — Marlena pochyliła się nad kotkiem. — Chodź tu, maleństwo.

— Marlena, ty na serio? — zirytował się Tadeusz. — Twój prawie narzeczony moknie i głoduje, a ty bawisz się z bezdomnymi kotami!

— Zabierzemy go — stanowczo oświadczyła Marlena, chowająć kotka pod płaszcz. — Nie marudź, Tadeusz, jemu pozostało gorzej niż nam.

— Wariatka kocia — mruknął i ruszył przed siebie.

Marlena z kotkiem podążyła za nim.

— Nie bój się, on jest dobry, tylko marudny — szepnęła do kotka.

Ale w domu dobroć Tadka jakoś wyparowała.

— Nakarm go, jeżeli już go wciągnęłaś, i wypuść! — oświadczył.

— Jak to – wypuść? Na dwór? Tam śnieg, deszcz, mróz! On jest mały, bezbronny! — oburzyła się Marlena.

— Marlena, nie bądź dziecinna. Na ulicy takich kotów pełno. Nie będziesz wszystkich do domu znosiła? Zrobiłaś dobry uścinek – wystarczy. Wypuść go, ja też jestem głodny!

— Nie, Tadeusz, nie wyrzucę go. Jak tego nie rozumiesz?

Ale Tadeusz rozumiał to niechętnie.

— Nie znoszę kotów! — warknął. — Zwierzęta w domu to zbędny wydatek. Powinny być użyteczne: mięso, mleko, wełna. A twoje koty to darmozjady. Nie chcę tego w swoim domu!

Marlena jakby zobaczyła innego człowieka. Zimnego, egoistycznego, wyrachowanego.

— Po pierwsze, to mój dom — powiedziała twardo. — I ja kocham zwierzęta. A po drugie, powiedz mi, Tadeusz: czy żonę też wybierasz pod kątem „użyteczności”?

— No i co w tym złego? — zająknął się. — Tak, chcę, żeby żona nie tylko paznoki sobie malowała, ale i— W takim razie szukaj sobie innej gospodyni, bo ja nie jestem na sprzedaż — odparła Marlena, biorąc kotka na ręce i odwracając się plecami do Tadka, który w końcu zrozumiał, iż przegrał tę walkę.

Idź do oryginalnego materiału