"Niech pani sprawdzi, co mąż robi naprawdę w czwartki wieczorem": Serce mi zamarło.

3 dni temu

Dostałam anonimowy list. Zwykła koperta, bez znaczka, wrzucona do mojej skrzynki. Na niej tylko jedno zdanie, napisane drukowanymi literami: "Niech pani sprawdzi, co mąż robi naprawdę w czwartki wieczorem". Serce mi zamarło.

Przez chwilę myślałam, iż to jakiś żart. Albo pomyłka. Ale nie - koperta była zaadresowana dokładnie: imię, nazwisko, ulica. I przecież… Marek rzeczywiście od kilku miesięcy wychodził w każdy czwartek. Mówił, iż chodzi na basen. "Dla zdrowia" - powtarzał. Wsiadał w samochód z torbą sportową i wracał po dwóch, czasem trzech godzinach. Zawsze z lekko wilgotnymi włosami i ręcznikiem przewieszonym przez ramię. Nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby mu nie wierzyć.

Do tamtej chwili.

W czwartek usiadłam przy oknie. O 18:10, jak zwykle, wyszedł z domu. Torba, kluczyki, szybki buziak w czoło. Czekałam pięć minut, po czym chwyciłam kurtkę i kluczyki. Wsiadłam do auta i ruszyłam za nim. Ręce mi się trzęsły. Nigdy w życiu nie śledziłam nikogo. Czułam się, jakby to nie była moja historia. Jakbym grała w jakimś tanim serialu.

Nie pojechał na basen.

Zatrzymał się przed niskim domkiem na obrzeżach miasta. Dom był skromny, z ogrodem. Wysiadł, zadzwonił do drzwi. Otworzyła kobieta. Uśmiechnęła się, pocałowali się lekko. Potem weszli razem do środka. Stałam tam w samochodzie jeszcze pół godziny. Potem wróciłam do domu. W milczeniu, z dłońmi zaciśniętymi na kierownicy tak mocno, iż aż bolały mnie palce.

Przez kilka dni udawałam, iż nic się nie stało. Obserwowałam go uważnie. Był spokojny, żartował przy kolacji, przyniósł choćby kwiaty w niedzielę. "Dla najpiękniejszej kobiety, jaką znam" - powiedział. I wtedy poczułam mdłości.

Postanowiłam wrócić pod ten dom. W sobotę, kiedy wiedziałam, iż Marka tam nie będzie. Zapukałam. Otworzyła ta sama kobieta, może pięćdziesięcioletnia, o miękkich rysach twarzy. Spojrzała na mnie i zamarła. "Ty musisz być Anna" - powiedziała po chwili. I zaprosiła mnie do środka, jakby czekała na tę wizytę od lat.

Usiadłam na kanapie. W głowie miałam pustkę. Kobieta - przedstawiła się jako Teresa - zaczęła mówić. Spokojnie, bez pretensji. Marek był z nią od ponad siedemnastu lat. Nie żyli razem na co dzień. Spotykali się raz w tygodniu. Miał u niej swoją szczoteczkę do zębów, szlafrok, choćby kilka książek. Teresa wiedziała o mnie. Od zawsze. Ale wierzyła, iż "Marek kiedyś się zdecyduje".

Nie pamiętam, jak wyszłam z tego domu. Powietrze na zewnątrz wydawało się inne, jakby cięższe. Świat był ten sam, ale ja już nie.

W domu Marek czekał z kolacją. Usiadłam naprzeciwko i powiedziałam: "Byłam u Teresy". Zbladł. Nie zaprzeczył. Nie próbował się tłumaczyć. Wzruszył ramionami. "Nie chciałem cię ranić" - powiedział. "Po prostu… potrzebowałem czegoś innego". I wtedy zrozumiałam, iż to trwało niemal połowę naszego małżeństwa. Że przez te wszystkie lata dzielił swoje życie między dwie kobiety. A ja byłam tą legalną. Tą, która sprząta, gotuje i odbiera go z lotniska. Tą "bezpieczną".

Spakowałam się w nocy. Bez awantury. Bez płaczu. Rano jeszcze spał, kiedy zamykałam za sobą drzwi. Nie zadzwonił. Nie napisał. Jakby wiedział, iż to koniec.

Dziś mija pół roku. przez cały czas nie wiem, kto napisał ten anonim. Może ktoś ze znajomych, może sama Teresa. Ale wiem jedno - dzięki temu jednemu zdaniu, wyrwanemu z anonimowej kartki papieru, odzyskałam siebie. Już nie jestem żoną Marka. Jestem Anną. I to wystarczy.

Idź do oryginalnego materiału