Ledźwię brakuje mi czasu… Ale zjawiłeś się.
Krzysztof palił już czwartego papierosa z rzędu, ale nie czuł smaku tytoniu ani swądu węgla. Siedział na zniszczonej ławce przed blokiem, kręcił niedopałkiem w palcach i uporczywie wpatrywał się w okno na czwartym piętrze. Tam, gdzie mieszkała Bogna.
— Po co ja tu w ogóle przyszedłem, co? — mruknął pod nosem i z irytacją cisnął petem w stronę przepełnionej śmietniki.
Jak zwykle — nie trafił. Westchnął, niechetnie się podniósł, podszedł, zebrał wszystkie cztery pete i wepchnął je na samo dno kubła. Potem wrócił na ławkę, posiedział, pomyślał, sięgnął po ostatniego papierosa — ale odpuścił. Jeszcze się przyda… jeżeli w ogóle będzie miał ochotę.
Żeby się rozerwać, zaczął rozglądać się wokoło. Wzrok zatrzymał się na kotach. Cztery sztuki. Siedziały pod blokiem, wyciągając szyje i wpatrując się w to samo okno na czwartym piętrze.
«Bogna by je dawno wzięła do siebie», — uśmiechnął się gorzko Krzysztof. Znał ją. Ile razy przynosiła z ulicy półżywych kocurów — leczyła, karmiła, rozmarzała lód w ich oczach. Kochała zwierzęta… może choćby bardziej niż ludzi. Czasem Krzysztofowi było przykro. Nie o siebie. O ludzkość. Chociaż po trzydziestu latach sam zrozumiał — niektórych faktycznie nie ma za co lubić. Zwłaszcza siebie.
Wspominanie, jak postąpił z Bogną, było bolesne. Zostawił ją wtedy, gdy najbardziej go potrzebowała. Dowiedział się, iż nie może mieć dzieci, i uciekł. Marzenia o synu, wędkowaniu, pierwszej klasie… Wszystko to wydawało się ważniejsze od miłości. Wtedy był pewien, iż postępuje słusznie. Że tak będzie lepiej dla obojga. A teraz… teraz wiedział, iż zachował się jak tchórz.
Zamknął oczy. Wziął głęboki oddech. Otworzył. Koty wciąż siedziały. Czekały. Tak jak on.
Musiał podjąć decyzję — czy wejść do niej. Po tylu latach. Po wszystkim.
Przypomniał sobie jej wiadomość: «Wybacz mi wszystko. Chciałabym zobaczyć cię ostatni raz…» Ani słowa o chorobie. Tylko to.
Wtedy podeszła do niego dziewczyna. Młoda, około dwudziestki.
— Przepraszam, nie powiedziałby pan, która godzina? Telefon mi padł.
— Za dziesięć piąta, — odpowiedział Krzysztof.
— A pan przypadkiem nie Marek? Miałam się tu z jednym chłopakiem spotkać…
— Nie. Krzysztof.
— Aha… To pan też na kogoś czeka?
Uśmiechnął się, nie odpowiadając. Dziewczyna postała chwilę i odeszła, oglądając się za siebie.
Krzysztof wstał. «Skoro już przyjechałem — trzeba wejść». Powoli skierował się do klatki. Wszedł na czwarte piętro. Nacisnął dzwonek.
Drzwi otworzyła dziewczyna. Zupełnie młoda.
— Pan chyba Krzysztof? Proszę wejść. Bogna Kazimierzowa mówiła, iż pan może przyjść.
— A pani jest…?
— Kasia. Mieszkam obok. Pomagam jej. No to ja już idę, w razie czego ma mój numer.
Kasia zniknęła za drzwiami. A on… stał w progu. W tym mieszkaniu oni z Bogną zaczynali wspólne życie. I tu też wszystko się skończyło. Czy to był dom, czy tylko punkt startowy? Nie wiedział.
— Krzysiek, co ty tam stoisz jak słup? — usłyszał głos Bogny z sypialni. — Wchodź.
Zdejmował buty, poprawiał włosy przed lustrem. Wszedł.
— Cześć, Bogna, — głos mu drżał.
— Cześć… Poznałam cię od razu. Nikt więcej już nie przyjdzie.
— Naprawdę nikogo nie zostało?
— Nikogo. Siadaj. Weź to krzesło przy oknie, — wskazała ręką. — Posiedzisz ze mną. Ostatni raz choć popatrzę.
Próbowała się podnieść — ale natychmiast opadła z bólu.
— Pomóc?
— Nie trzeba… A jednak… Pomóż.
Podszedł, poczuł zapach leków. Podtrzymał ją.
— Dzięki, — uśmiechnęła się Bogna. — Tak lepiej.
— Ty… naprawdę jesteś chora?
— Nie, Krzysztof. Nie jestem chora. Umieram. Po prostu… umieram.
Zamarł. Mówiła spokojnie. Zwyczajnie. Jakby rozmawiała o pogodzie.
— Nie rozumiem… Nie pisałaś o tym…
— Nie pisałam. Chciałam… tylko cię zobaczyć. Chciałam powiedzieć… przez te trzydzieści lat nie było dnia, żebym o tobie nie myślała.
Mówiła szybko, jakby bała się, iż nie zdąży. Słuchał, a w nim wszystko waliło się w gruzy.
— Chciałam cię przeprosić… Za to, iż nie dałam ci dzieci. Wiem, iż marzyłeś… Ale gdybym mogła przeżyć życie jeszcze raz — wybrałabym ciebie. Znowu.
Krzysztof ledwo powstrzymywał łzy. Próbował się uśmiechnąć — nie wyszło.
— To ja powinienem prosić o wybaczenie… za wszystko.
— Nie, postąpiłeś, jak uważałeś za słuszne. Ale wiesz… i tak nie miałam nikogo… A ciebie — nie zapomniałam. Nigdy.
Wstał. Wziął z nocnej szafki dokumenty medyczne. Czytał, wstrzymując oddech: diagnoza, przerzuty, chemia, brak efektów…
— Bogna, ale przecież można operację… Są szanse…
— Małe. A żyć… już nie chce mi się. Bez ciebie — nie chce.
I wtedy zrozumiał. Zrozumiał, iż cały czas go kochała. Zrozumiał, iż on też nigdy nie przestał. A więc nie miał prawa po prostu wyjść.
Wyszedł z mieszkania. Na dole czekały koty. Te same. Patrzyły na niego, jakby pytały: «No i?»
Wziął je na ręce. Wszystkie cztery. I wrócił.
— Po co je przyniosłeś? — zdziwiła się Bogna.
— Będziemy cię leczyć, — uśmiechnął się. — Za wcześnie ci umierać.
Koty od razu wskoczyły na jej łóżko. Zaczęły mruczeć. A on… pochylił się i pocałował ją. Tak, jak nigdy wcześniej.
I wtedy ona zapłakała. Ze szczęścia.
Leczenie było trudne. Bardzo. Ale lekarze mówili: «Najważniejsze to chcieć żyć. I mieć wsparcie».
A Bogna teraz to miała.
Wygrzebała się. Wygrała.Kot wtulił się w nią mocniej, a Krzysztof po raz pierwszy od lat poczuł, iż wreszcie jest tam, gdzie powinien.