Nie zostało mi wiele czasu… Ale przyszedłeś

polregion.pl 6 godzin temu

Mam kilka czasu… Ale przyszedłeś.

Wojciech palił już czwartego papierosa z rzędu, ale nie czuł ani smaku tytoniu, ani zapachu dymu. Po prostu siedział na starej ławce przed blokiem, kręcił niedopałkiem między palcami i uparcie wpatrywał się w okno na czwartym piętrze. Tam, gdzie mieszkała Bogna.

— Po co ja tu przyszedłem, co? — mruknął pod nosem i z irytacją cisnął niedopałek w kierunku przepełnionego kosza.

Jak zwykle — nie trafił. Westchnął, niechętnie wstał, podszedł do kosza, zebrał wszystkie cztery niedopałki i wepchnął je na samo dno. Potem wrócił na ławkę, posiedział, pomyślał, sięgnął po ostatniego papierosa — ale się rozmyślił. Jeszcze się przyda… jeżeli w ogóle będzie miał ochotę.

Żeby się rozproszyć, zaczął rozglądać się wokół. Jego wzrok padł na koty. Cztery sztuki. Siedziały pod blokiem, wyciągając szyje i wpatrując się w to samo okno na czwartym piętrze.

„Bogna już by je wszystkie wzięła do domu” — uśmiechnął się gorzko Wojciech. Znał ją. Ile razy przynosiła z ulicy półżywe koty — leczyła, karmiła, rozgrzewała chłód w ich oczach. Kochała zwierzęta… może choćby bardziej niż ludzi. I czasem Wojtkowi było przykro. Nie za siebie. Za ludzkość. Choć po trzydziestu latach sam zrozumiał — niektórych ludzi naprawdę nie ma za co kochać. Włącznie z sobą.

Wspomnienie, jak postąpił z Bogną, było bolesne. Zostawił ją wtedy, gdy najbardziej go potrzebowała. Dowiedział się, iż nie może mieć dzieci, i uciekł. Marzenia o synu, wędkowaniu, pierwszej klasie… Wszystko to było ważniejsze niż miłość. A może tylko tak mu się wydawało. Wtedy był pewien, iż postępuje słusznie. Że tak będzie lepiej dla nich obojga. A teraz… teraz rozumiał, iż zachował się jak tchórz.

Zamknął oczy. Wziął głęboki oddech. Otworzył. Koty wciąż siedziały. Czekały. Tak jak on.

Musiał podjąć decyzję — czy wejść do niej. Po tylu latach. Po wszystkim.

Przypomniał sobie jej wiadomość: „Wybacz mi wszystko. Chciałabym cię zobaczyć ostatni raz…” Ani słowa o chorobie. Tylko tyle.

Wtedy podeszła do niego dziewczyna. Młoda, może dwadzieścia lat.

— Przepraszam, panie, nie powie pan, która godzina? Telefon mi się rozładował.

— Za dziesięć piąta — odpowiedział Wojciech.

— A pan przypadkiem nie Krzysztof? Umówiłam się tu z jednym chłopakiem…

— Nie. Wojciech.

— Aha… Pan też na kogoś czeka?

Uśmiechnął się, nie odpowiadając. Dziewczyna postała jeszcze chwilę, potem odeszła, oglądając się za siebie.

Wojciech wstał. „Skoro przyjechałem — trzeba wejść”. Powoli ruszył w stronę klatki. Wszedł na czwarte piętro. Nacisnął dzwonek.

Drzwi otworzyła dziewczyna. Bardzo młoda.

— Pan pewnie Wojciech? Proszę wejść. Bogna Januszewicz mówiła, iż pan może przyjść.

— A pani kto?

— Ania. Mieszkam obok. Pomagam jej. Już wychodzę, ale jeżeli coś, to ma pani mój numer.

Ania zniknęła za drzwiami. A on… stał na progu. W tym mieszkaniu on i Bogna zaczynali wspólne życie. I tutaj też wszystko się skończyło. Czy to był dom, czy tylko punkt startowy? Nie wiedział.

— Wojtek, co stoisz? — usłyszał głos Bogny z sypialni. — Wejdź.

Zdjął buty, poprawił włosy przed lustrem. Wszedł.

— Cześć, Bogna — głos mu drżał.

— Cześć… Poznałam cię od razu. Nikt inny już nie przyjdzie.

— Naprawdę nikogo nie ma?

— Nikogo. Siadaj. Weź to krzesło przy oknie — wskazała ręką. — Posiedź ze mną. Ostatni raz choć na ciebie popatrzę.

Spróbowała się unieść — ale natychmiast poddała się z bólu.

— Pomóc?

— Nie trzeba… A jednak… Pomóż.

Podszedł, poczuł zapach lekarstw. Podtrzymał ją.

— Dziękuję — uśmiechnęła się Bogna. — Tak lepiej.

— Ty… naprawdę jesteś chory?

— Nie, Wojciechu. Nie jestem chora. Umieram. Po prostu… umieram.

Zdrętwiał. Mówiła spokojnie. Zwyczajnie. Jakby rozmawiała o pogodzie.

— Nie rozumiem… Nie pisałaś o tym…

— Nie pisałam. Po prostu… chciałam cię zobaczyć. Chciałam powiedzieć… przez te trzydzieści lat nie było dnia, żebym o tobie nie myślała.

Mówiła szybko, jakby bała się nie zdążyć. Słuchał, a w nim wszystko się waliło.

— Chciałam cię przeprosić… Że nie mogłam dać ci dzieci. Wiem, iż marzyłeś… Ale gdybym miała przeżyć życie jeszcze raz — wybrałabym ciebie. Znowu.

Wojciech ledwo powstrzymywał łzy. Próbował się uśmiechnąć — nie wyszło.

— To ja powinienem przeprosić… za wszystko.

— Nie, zrobiłeś tak, jak uważałeś. Ale wiesz, ja i tak nie miałam nikogo… A ciebie — nie zapomniałam. Nigdy.

Wstał. Wziął z nocnej szafki dokumenty medyczne. Czytał, wstrzymując oddech: diagnoza, przerzuty, chemia, nieskuteczność…

— Bogna, ale przecież można zrobić operację… Są szanse…

— Małe. A żyć… już nie chcę. Bez ciebie — nie chcę.

I wtedy zrozumiał. Zrozumiał, iż przez cały czas go kochała. Zrozumiał, iż on też nigdy przestał. A więc nie miał prawa odejść.

Wyszedł z mieszkania. Na dole czekały koty. Te same. Patrzyły na niego, jakby pytały: „No i co?”.

Wziął je na ręce. Wszystkie cztery. I wrócił.

— Po co je przyniosłeś? — zdziwiła się Bogna.

— Będziemy cię leczyć — uśmiechnął się. — Za wcześnie ci umierać.

Koty natychmiast wskoczyły na jej łóżko. Zaczęły mruczeć. A on… pochylił się i pocałował ją. Tak, jak nigdy wcześniej.

I ona zapłakała. Ze szczęścia.

Leczenie było trudne. Bardzo. Ale lekarze mówili: „Najważniejsze to chęć życia. I wsparcie”.

A to Bogna teraz miała.

Wyszła na prostą. Wygrała. Przeżyła jeszcze wiele lat — z Wojtkiem, z kotami, z miłością. Prawdziwą.

I choć brzmi to jak bajka — była rzeczywistością.

Kot, który kiedyś był najdzikszy, teraz spał u jej stóp, mrucząc cicho, jakby dziękując za drugą szansę.

Idź do oryginalnego materiału