Kto by pomyślał, iż dwie najlepsze przyjaciółki, nierozłączne od dzieciństwa, znajdą się po dwóch stronach urazy, bólu i milczenia. We wsi Brzozówka, gdzie domy stoją w dwa rzędy, a każdy wiedział wszystko o każdym, szeptali mieszkańcy:
— Słyszeliście, iż Weronika z Joasią już nie rozmawiają? A przecież wcześniej — woda ich nie rozleje, wszystko razem, wszystko blisko… A teraz jak obcy.
Prawda jednak była taka, iż milczenie między Weroniką a Joanną nie wzięło się znikąd. Korzenie tej ciszy sięgały młodości ich dzieci. Ania, córka Weroniki, i Kuba, syn Joasi, przyjaźnili się od kołyski. Razem chodzili do szkoły, nad staw, zbierali grzyby, łowili ryby, budowali szałasy i marzyli o przyszłości.
Ania — wichura: żywiołowa, uparta, pierwsza do każdej przygody. Kuba — spokojny, rozważny, z ciepłym uśmiechem i spojrzeniem, w którym było więcej zrozumienia niż słów. Ona ciągnęła go za sobą — on szedł. Tak było zawsze.
Ich matki — Weronika i Joanna — też były jak dwie krople wody. Mieszkały po sąsiedzku, przez płot, wchodziły do siebie bez pukania. Ich przyjaźń ciągnęła się jeszcze od babć, a za mąż wyszły niemal w tym samym czasie — za mężczyzn, którzy, jak się później okazało, nie byli najsolidniejsi.
Weronika rozwiodła się pierwsza. Siniak pod okiem, nerwowe spojrzenie — i wszystko stało się jasne. Mąż — awanturnik, podniósł na nią rękę. W milczeniu wyrzuciła go za drzwi. Joanna wsparła przyjaciółkę, choć sama też cierpiała: jej mąż nagle zaczął podejrzewać, iż Kuba nie jest jego synem. W gniewie sięgał choćby po nóż.
— Mój syn — nie jego syn, wyobrażasz sobie? — gorzko śmiała się Joanna. — Jakbym nie wiadomo co… A przecież tylko on jeden dla mnie istnieje.
Ostały się same. Z dziećmi. Ale trzymały się mocno.
Kuba po szkole został mechanikiem, Ania wyjechała do Warszawy — dostała się na uniwersytet. On niedługo trafił do wojska. Ona przyjechała go odprowadzić. Przez trzy dni nie odstępowali się na krok.
A potem zaczęło się życie na odległość. Ania z początku przyjeżdżała co tydzień — z pierogami, z nowinami. Wpadła do Joasi — opowiadała, co pisze Kuba, jak mu służba idzie. A potem — rzadziej, coraz rzadziej… Po wiośnie zniknęła zupełnie.
— Czemu twoja Ania się nie pokazuje? — dopytywała Joanna Weroniki.
— Zajęta. Studia. Sesja.
Ale Joasia czuła — coś jest nie tak. Przyjaciółka stała się zamknięta, oczy zgaszone. A potem Weronika nagle spakowała się do miasta — „odwiedzić córkę”.
Wróciła — jeszcze cichsza niż wyjechała.
— Gadaj — wpadła do niej wieczorem Joanna. — Co się tam dzieje?
Weronika westchnęła:
— No cóż… Ania wyszła za mąż. Dziecko nosi.
Świat runął. Joanna wybiegła z domu jak oparzona. Tej samej nocy napisała do Kuby w wojsku. Reszta — ból, milczenie, mróz.
Po służbie Kuba nie wrócił. Wyjechał z kolegą na Mazury. Pracował w lesie, nie oszczędzając się. Tylko robota pozwalała zapomnieć. W trzy lata zajrzał do domu raz — pomóc matce. A Ania jakby zapadła się pod ziemię. Ani z mężem, ani z synem nie pokazała się we wsi.
Aż pewnego ranka Joannie nowinę przyniosła listonoszka:
— Weronika zachorowała. Prosiła, żebyś wpadła. Ważne ma do powiedzenia.
— Nie gadamy — odparła Joanna.
— Ale bardzo prosi. Osobiście.
I Joanna poszła. Weszła — Weronika leży na kanapie, pod kocem, obok tabletki, szklanka wody.
— Co to za pomysł, chorować?
— Widać, wszystko się nazbierało…
Długo milczały, aż Weronika wzięła dłoń przyjaciółki i szepnęła:
— Wybacz mi, Joasiu. Muszę ci powiedzieć…
I powiedziała. Wszystko.
Godzinę później Joanna jak strzała wyleciała z domu, chwyciła telefon:
— Kubusiu, przyjeżdżaj. Źle mi… Bardzo. Przyjeżdżaj jak najszybciej.
Kuba dotarł po dwóch dniach. I zdumiał się — matka pełna energii, krząta się, śmieje.
— Mamo, na pewno ci niedobrze?
— Wszystko gra, synku… Po prostu cieszę się, iż jesteś.
— Pójdę nad staw, dobrze? Strasznie stęskniłem.
Stał nad wodą, patrzył, jak nurt płynie — i widział w nim swoją Anię. Jej śmiech, jej oczy… Żal dławił gardło.
— Cześć, Kuba — usłyszał za sobą.
Odwrócił się — ona. Ania. A obok — chłopczyk. Trzyletni, kręcony, z jego oczami. Z jego spojrzeniem.
— To… — wyjąkał.
— To Twój syn — spokojnie powiedziała. — Poznaj, to Staś. Staś, to twój tata.
— Ale… jak… Dlaczego?
— Nigdy nie było żadnego męża. To, co słyszałeś — kłamstwo. Mama nie chciała, bym hańbiła rodzinę. Zabroniła mi tu przyjeżdżać. A twoja — wmówiła, iż się ożeniłeś.
— Ja? Ożeniony? Nigdy. Nikogo nie miałem.
— Wiedziałam. Ale wątpiłam, aż moja mama nie padła. Przestała jeść, zamknęła się w sobie. Aż w końcu wybuchnęła płaczem. Wszystko wyznała. Prosiła o przebaczenie. Sama nie wiedziała, iż to twoje dziecko. I teraz… teraz chce, byś wiedział: to twój syn.
Kuba milczał. Potem wolno ukląkł, objął chłopca. Łzy spływały po twarzy.
— Wybacz mi… Za wszystko. Myślałem, iż straciłem cię na zawsze.
— A teraz jestem. I Staś jest. Czekaliśmy na ciebie, Kubusiu. Całe te lata.
— Wypełnij moją duszę miłością, Aniu… Proszę…
— Już wypełniam — szepnęła, tuląc się do niego. — Będziemy żyć. Razem.
I poszli — wzdłuż brzegu, do domu, gdzie czekały dwie kobiety, które łączyło coś więcej niż uraza. Czekała rozmowa, zgoda i początek nowej rodziny. Z opóźnionym, ale prawdziwym szczęściem.