O Kilimandżaro myślałem od lat. Zawsze jednak na drodze stały jakieś przeszkody. A to koszty, a to remont, małe dziecko, inne potrzeby czy wyjazdy. Czasami, co tu dużo kryć… zwykłe wymówki, które pozwalały przesuwać wyprawę na inny, dalszy termin. Wreszcie zapadła decyzja i z niemal rocznym wyprzedzeniem zapłaciłem zaliczkę. Potem były obowiązkowe (i nieobowiązkowe) szczepienia.
Na Kilimanjaro nie wchodzi się ot tak, samemu z plecakiem. Nie, żeby się nie dało, ale są formalne ograniczenia. Tak czy inaczej ruszam pierwszy raz w góry w formie zorganizowanej. Taki górski all inclusive.
Kilkunastoosobowa grupa fantastycznych ludzi, pasjonatów gór, podróży, sportów wszelakich i… życia. W tej radosnej zbieraninie (nie uwierzycie) trafiam na Józka z Piekar Śląskich (serdecznie pozdrawiam)!
Przed Kili miałem na koncie kilka wyższych szczytów: Kazbek, Grand Paradiso, a choćby dach Europy – Mont Blanc. Najwyższy szczyt Afryki jest jednak inny. Wyższy. Ciepły. Skalisty. Śniegu tu jak na lekarstwo.
Wchodzimy lekko. Ciężki sprzęt niosą nasi tragarze. Naszą kilkunastoosobową grupę obsługuje kilkadziesiąt osób. Jest wszystko – namioty, stołówka, dwie toalety chemiczna a choćby prysznic. Nie brakuje gorącej wody, a posiłki… Na wysokości 4000 metrów nad poziomem morza na lunch kurczak, frytki i zestaw surówek. Tego jeszcze w górach nie grali. W normalnych warunkach to byłaby pewnie odgrzana zupka chińska czy jakieś inne żarcie z torebki.
Trudności technicznych na trasie brak. Zwłaszcza, iż tempo marszu jest… mocno ograniczone. Najczęściej słyszymy “pole, pole”, czyli powoli, powoli. Idziemy z nogi na nogę, żeby organizm przyzwyczajał się do wysokości. Bo jedyną prawdziwą przeszkodą jest tutaj wysokość.
Na dole +31 stopni, na górze -15 stopni. Było upalne słońce, były ulewne deszcze (w końcu po drodze był las deszczowy), był śnieg, był grad, były mgły i mróz. Było pięknie.
Co nie zmienia faktu, iż niekoniecznie było łatwo. Zatrułem się. Dwa dni z gorączką, adekwatnie bez jedzenia, na antybiotyku i w takim stanie trzeba było wstać w środku nocy i ruszyć na atak szczytowy. Nie powiem, w głowie czasami pojawiała się myśl… cholera, nie dam rady. Nie wejdę. I pewnie gdybym był sam – mogłoby być różnie. Ale nie byłem.
Najsilniejszym punktem wyprawy byli ludzie. Uśmiechnięci, życzliwi, wspierający się wzajemnie. Nikt tu nikogo nie oceniał – raczej (d)oceniał włożony wysiłek. Byliśmy zupełnie różni, mieliśmy różne doświadczenia życiowe, inne oczekiwania. Nie miało znaczenie gdzie pracujemy, czym się zajmujemy, jakie mamy poglądy. Łączyła nas wspólna przygoda i cel. Razem zdobyliśmy ten szczyt i spojrzeliśmy na Afrykę z najwyższego punktu tego kontynentu.
Wchodziliśmy na ten szczyt parę dobrych dni – przegadaliśmy naprawdę wiele godzin na różne tematy. Zwróciłem uwagę na coś zaskakującego. Nie było utyskiwań, narzekań, pretensji, czy jakiejkolwiek złej energii. Była za to życzliwość, uśmiech i wsparcie, rzeczy, których nieczęsto doświadcza się w codziennym życiu od obcych ludzi. Już jakiś czas temu stworzyłem sobie taką teorię, iż ludzie, którzy mają pasję, mają marzenia i wkładają wysiłek w to by je realizować są po prostu bardziej otwarci na świat. Tak zwyczajnie fajniejsi.
Wracając do Kilimanjaro… Stojąc na szczycie człowiek napawa się widokami i odczuwa ogromną satysfakcję, iż zdobył ten liczący niemal 6000 metrów nad poziomem morza szczyt. W górach, nie tylko tych najwyższych, jest coś magicznego. Trudno to przekazać, wyjaśnić – to po prostu trzeba przeżyć.
Sama Afryka… może nieco mniej egzotyczna niż sobie wyobrażałem, ale jednak dzika i piękna. Ludzie życzliwi, uśmiechnięci. Na okrągło słychać “Jambo” (Dzień dobry) i “Hakuna matata” (nie ma problemu). Możliwość zobaczenia dzikich zwierząt w naturalnych warunkach – bezcenna. Niekończące się stada antylop i bawołów, stada słoni, dziesiątki hipopotamów, żyrafy, zebry, lamparty, gepardy… Tego nie można porównać do żadnego zoo.
Piorunujące wrażenie robią baobaby… Są po prostu… ogromne. jeżeli będziecie mieli kiedyś okazję polecam lemoniadę z baobabu. W owocach tego drzewa przypominających podłużny kokos znajduje się proszek, z którego robione jest ten napój.
Jeśli chodzi o skarby Tanzanii to dobrem eksportowym jest tutaj Tanzanit, kamień szlachetny początkowo mylnie wzięty przez odkrywców za szafir. Tanzanit jest przezroczysty w niebieskich w odcieniach. Tę barwę zawdzięcza śladowym ilościom jonów wanadu. Jest kruchy i nie tani, bo ceną nie ustępuje diamentom. Ale jest… piękny i czasami warto zainwestować.
Wyprawa do Afryki dostarczyła mi wrażeń i wspomnień do końca życia. Dała też impuls do kolejnych marzeń: o dachu Ameryki, o dachu Australii. Przyniosła mi również wyjątkowych znajomych, z którymi można ruszyć na koniec świata i jeszcze dalej. Serdecznie Was wszystkich pozdrawiam, z Jakubem (naszym liderem) na czele. Bez Ciebie i coca coli przed szczytem nie dałbym rady wejść.
Dziękuję Wam wszystkim i do zobaczenia!
Pracuję nad filmem z wyprawy na Dach Afryki, a tymczasem (tak na zachętę) proponuję film z Dachu Europy. Krótki, kilkuminutowy klip oddaje charakter podejścia na Mont Blanc – tak różniącego się od afrykańskiego Kili.