Dziś w moim dzienniku chcę opowiedzieć o tym, jak moje życie nagle się zmieniło. Mam 64 lata i myślałam, iż już nic mnie nie zaskoczy. Mieszkam samotnie na małym gospodarstwie w okolicach Beskidu Niskiego. Kilka hektarów ziemi, dwie krowy, kury, warzywnik i mój wierny pies, Łatek – to całe moje królestwo.
Od kiedy mój mąż zmarł osiem lat temu, cisza tutaj stała się niemal przytłaczająca. Dziecie dawno wyjechały, mają swoje sprawy. Dni wypełniała mi praca na roli i opieka nad zwierzętami. Ale Łatek – mieszaniec owczarka i kto wie czego jeszcze – był moim nieodłącznym towarzyszem, cieniem i powodem do uśmiechu.
Tamtego ranka wszystko zaczęło się jak zwykle. Słońce wzeszło łagodnie nad polami. Podlewałam kapustę, gdy nagle zobaczyłam, iż Łatek wraca z lasu przy zachodniej granicy pola. Z początku nie zwróciłam na to uwagi – aż do chwili, gdy zauważyłam, iż nie jest sam.
Za nim szła klacz. Prawdziwa, dorosła, kasztanowata klacz z rozczochraną grzywą i bystrymi, ciekawskimi oczami.
Zamarłam z wężem ogrodowym w dłoni.
„Łatek… co ty tym razem przyniosłeś?” – szepnęłam.
Klacz zatrzymała się kilka kroków ode mnie, nastawiła uszu, jakby czekała na zaproszenie. Łatek merdał ogonem i zaszczekał raz, dumny z siebie.
Wyglądała na zdrową – żadnych ran, żadnych oznak zaniedbania. Ale nie miała ogłowia, siodła, ani znaku właściciela. Tylko te miękkie brązowe oczy, które jakby mówiły: *Ufam ci*.
Powoli podeszłam i wyciągnęłam rękę. Nie cofnęła się. Pozwoliła mi pogłaskać szyję i bok. Jej sierść była ciepła i czysta. Ktoś się nią opiekował. Ale kto?
Zadzwoniłam na policję, napisałam na lokalnej grupie na Facebooku, pytałam w sklepie zoologicznym i u weterynarza – czy ktoś zgubił konia.
Nikt.
Jakby pojawiła się znikąd.
Zdecydowałam, iż zostanie u nas na pastwisku, dopóki nie znajdzie się właściciel. Ale nikt się nie zgłosił.
Więc nazwałam ją Nadzieja, bo jej przyjście wydało mi się cichym, niespodziewanym darem.
Nadzieja wtopiła się w życie na farmie, jakby zawsze tu była. Wszędzie chodziła za Łatkiem – na wzgórze, do stodoły, nad potok. A Łatek potraktował swoją nową rolę opiekuna klaczy niezwykle poważnie.
Rankami siadałam na werandzie z kubkiem kawy i patrzyłam, jak biegają razem we mgle. To przyniosło mi spokój, którego nie czułam od lat.
Pewnego deszczowego popołudnia postanowiłam posprzątać starą szopę za domem. Nie zaglądałam tam od śmierci męża. Pełno w niej było zakurzonych pudeł, zepsutych narzędzi i zardzewiałych mebli. Pomyślałam, iż jeżeli Nadzieja zostanie, zasłuży na porządny dach nad głową.
Łatek wszedł za mną, węsząc. Gdy odsuwałam zgniłe deski, nagle zaczął szczekać. Nie tak jak na wiewiórkę – tym razem brzmiało to pilnie.
Odkryłam, iż kopie pod starą plandeką i połamanymi skrzyniami. Uklękłam i pomogłam mu odgarnąć śmieci.
W ziemi leżał wypłowiały niebieski plecak. Zamek był zardzewiały, pachniał starym skóra i sosną.
W środku znalazłam ubrania, zniszczony notes, a między kartkami – złożoną kartkę.
Stało na niej:
„Do kogokolwiek, kto to znajdzie:
Nazywam się Kinga Wilk. Nie mam już dokąd iść, ale nie mogę skazać Nadziei na taki los.
Jest delikatna, mądra i zasługuje na więcej, niż mogę jej dać.
Zostawiam ją tutaj, ufając, iż na tej ziemi mieszka dobry człowiek.
Proszę, zaopiekuj się nią. Ona uratowała mnie na swój sposób.”
Trzęsły mi się ręce. Usiadłam na odwróconej beczce, wciąż ściskając kartkę.
Nadzieja… została tutaj celowo.
Otworzyłam notes. To był dziennik – krótkie zapiski o długich wędrówkach, nocach spędzonych w namiocie, szukaniu jedzenia i chwilach spokoju z Nadzięją u boku. W jednym miejscu Kinga napisała:
„Kładzie się obok mnie, gdy płaczę. Dawno nie czułam się bezpieczna, ale gdy Nadzieja szturcha mnie nosem, świat jakby się zatrzymuje.”
Powoli zamknęłam zeszyt. Szopa nagle wydała mi się inna – to nie tylko stary budynek, ale miejsce, gdzie ktoś szukał schronienia. Gdzie ktoś podjął bolesną decyzję, by pożegnać jedynego przyjaciela.
Przez kolejne dni nie mogłam przestać myśleć o Kindze. Kim była? Czy była bezpieczna? Dlaczego nie wróciła?
Mój siostrzeniec Kacper, student z talentem do poszukiwań, zaoferował pomoc. Przeszukał lokalne schroniska, fora internetowe, bazy danych.
Po tygodniu zadzwonił:
„Nazywa się Kinga Wilk, tak jak w liście. Pracowała w ośrodku hipoterapii dwa miasta dalej. Zamknięto go po pandemii. Straciła pracę, a potem… ślad po niej zaginął. Żadnych zatrzymań. Żadnej rodziny.”
Pękło mi serce. Nie porzuciła Nadziei. Powierzyła ją komuś, kto – jak miała nadzieję – będzie się nią opiekował. Zaufała tej ziemi – a może choćby Łatkowi.
Napisałam post na Facebooku. Opisałam historię Nadziei, list Kingi i dodałam zdjęcie klaczy pod jabłonią.
Nie spodziewałam się wiele.
Ale post stał się viralowy.
Ludzie udostępniali go w całym województwie. Dostawałam wiadomości – jedni oferowali pomoc, inni dzielili się swoimi historiami. Ale większość po prostu wzruszała się więzią między Kingą a jej koniem i tym aktem miłości, jakim było rozstanie.
A potem… dwa tygodnie później dostałam wiadomość.
Od Kingi.
Widziała post.
Napisała krótko:
„Nie sądziłam, iż jeszcze ją zobaczę. Dziękuję, iż się nią zaopiekowałaś. Płaczę, pisząc to. Próbuję stanąć na nogi. Czy mogę ją odwiedzić?”
Odpowiedziałam od razu: „Tak. Zawsze jesteś mile widziana.”
Kinga przyjechała po trzech dniach.
Miała koło trzydziestki, zmęczone oczy i spracowane dłonie. Ale gdy wysiadła z samochodu, Nadzieja podniosła głowę i cicho zarżała.
Kinga nie powiedKinga objęła klacz i szepnęła “Wróciłam do ciebie”, a ja, patrząc na nie, zrozumiałam, iż czasem los daje nam nie tylko zwierzę, ale i nową rodzinę.