Moje pierwsze polowanie

wildmen.pl 10 godzin temu

Egzaminy zdałem dwa miesiące temu, formalności załatwiłem miesiąc temu, od trzech tygodni byłem członkiem koła i ciągle nie miałem broni, więc byłem trochę rozczarowany, iż dni mijają, a ja siedzę w domu…

Do sklepu w Słubicach dzwoniłem co drugi dzień z pytaniem, czy mój zamówiony Mauser już dojechał. Tydzień czekania wydawał mi się wiecznością. Właściciel, przesympatyczny pan Michał chyba zapisał mnie w telefonie z opcją „spam”. Sztucer miał być dopiero w poniedziałek, a tu w piątek zawirowała komórka:

Reklama

-Co tam młody, jedziemy na jakieś polowanie? – zabrzmiał głos prezesa w słuchawce zanim jeszcze zdążyłem złapać powietrze w płuca – pojedziemy do moich przyjaciół w okolice Rzepina na „pewne dziki” – kontynuował.

Cóż pomyślałem sobie czemu nie. Wyjazdy z prezesem w czasie stażu zawsze były interesujące i pod względem łowieckim i towarzyskim. Choć w głębi troszkę mi nie pasowało, iż moje pierwsze samodzielne polowanie odbędzie się gdzieś w gościach. Lepiej coś spartaczyć przy swoich. Przynajmniej można zgrywać, iż to „na próbę” -powiedziałem sobie pod nosem.

Reklama

Nie marudź – zganiłem sam siebie. Lepiej weź wytłumacz Magdzie, iż „las dzwonił” i masz wychodne na wieczór. Sprawa może i nie byłaby skomplikowana, ale planowany powrót wypadał w sam raz w urodziny mojej lubej, a to już prawie gotowy przepis na imprezę połączoną z awanturką. Ku mojemu zdziwieniu Magdy nie trzeba było długo prosić – propozycja wyjazdu w dzień jej wielkiego święta nie zrobiła na niej specjalnego wrażenia. Przez moment choćby gotowy byłem pomyśleć, iż pod oknem czai się jakiś amant czekający tylko aż opuszczę domostwo. Za łatwo poszło – pomyślałem. Gdzieś tkwi haczyk. Był…

-Jutro zabierasz swoje kochanie na kolację do restauracji – zakomunikowała spokojnym głosem – a dzisiaj jestem zmęczona po pracy i kieliszek tytusowego wina w połączeniu z Netflixem doskonale mi Ciebie zastąpi.

Reklama

Pakowanie na polowanie

Jakoś tak dla pewności wyjrzałem jeszcze przez okno, czy aby na pewno w pobliskich krzakach nikogo nie ma, bo cena za pozwolenie na wyjazd nie była zbyt wygórowana. Spakowany byłem chyba w dziesięć minut choć dobrą godzinę zajęło mi sprawdzenie, czy na pewno wszystko mam. Legitymacja, pozwolenie na broń, lornetka, latarka, kilka razy lądowały na kanapie, żeby na pewno znów trafiły do plecaka. Wrażenie, iż na pewno czegoś zapomniałem jest już tak klasyczne, iż czasami zabawne.

Koniecznie kapelusz, bo pamiętając jeszcze niedawne prezesowe nauki bez niego w knieje się nie ruszam.

Reklama

-Spray na komary! – wrzasnąłem, aż mój pies podskoczył i łypnął na mnie dziwnym wzrokiem. Przecież to sezon, kiedy te małe krwiopijcze istoty mają największy apetyt. Jakbym był komarem, to miałbym harem większy niż Jerzy Kalibabka w szczycie formy, bo te małe bzykające istoty kochały na mnie żerować. Czasami czułem się jak dobrej klasy komarzy hotel „all inclusive”. W świecie ludzkim taka cecha to przekleństwo, szczególnie jak lubisz obcować z naturą.

Gościnny „Bażant”

Uzbrojony we wszystko co potrzebne stałem pod blokiem czekając na błękitne prezesowe Volvo. Punktualnie o umówionej godzinie samochód wjechał na moje osiedle i ruszyliśmy na spotkanie z knieją.

-Pamiętasz Prezes, iż moja broń jeszcze się produkuje? – nieśmiało chciałem się upewnić, iż o mnie nie zapomniał -. No pewnie, iż pamiętałem. Przecież bez broni to byś sobie nie popolował – z uśmiechem odparł prezes.

Spokojny mogłem podziwiać lubuski krajobraz za oknem. Droga minęła jak zawsze szybko, bo Prezes ma wspomnienia prawie z każdym metrem kwadratowym naszej okolicy, więc opowieści się nie kończyły, a kilometry gwałtownie ubywały. Naszym celem podróży było koło łowieckie „Bażant” Maniszewo.

Siedziba koła mieści się w pobliskim Kowalewie na terenie gospodarstwa kolegi Stanisława – v-ce prezesa koła. Dość duża sala wyposażona we wszystko co potrzeba – miała choćby automat do gry w Darta jakby się okazało, iż pogoda jest wyjątkowo paskudna.

Gospodarz przywitał nas serdecznie i zaprosił do stołu na małą przekąskę, którą osobiście kocham. Wędzona słonina, cebula i chleb to zestaw tak idealny, iż powinien mieć swoją flagę i hymn. Oczywiście na „zagryzkę” kiszony ogórek i w zasadzie moglibyśmy tam zostać do nocy, ale nadjechał kolega, którego poznałem jeszcze za czasów stażysty, kiedy to dużo jeździliśmy z pprezesem po okolicznych łowiskach.

-O! Z kolegą to my się już znamy. Jak nastawienie? – zapytał Jurek w drzwiach.

-Bojowe – odparłem.

-Słyszałem, iż jest u Was szansa na pierwszego w życiu dzika.

-Pewnie, iż jest. Pamiętaj tylko, iż jak Ci się uda to do jutra do obiadu stąd nie wyjedziecie – zażartował.

Tort urodzinowy w polu ziemniaków z dzikiem? Magdzie pewnie taka wersja świętowania, by nie przypasowała, a po powrocie do domu już w drzwiach mógłbym się kłaść na pokot.

-Za kolanko złapane? Nie wnikam czy wyżej – zapytał Jurek.

Szlag! To jest to o czym zapomniałem! Liczyłem, iż św. Hubert przymknie oko na takie niedociągnięcie. Panowie do roboty, bo się ściemnia – zarządził prezes.

Zasiadka na ambonie

Szybciutko przepakowaliśmy nasze rzeczy do Jurkowej Łady i pomknęliśmy do lasu. Pierwszy wysiadał prezes. Duża nowa ambona w fajnym miejscu na skraju lasu ,z widokiem na pola ,z dużą szansą na zwierza, prosto jak z reklamy „Polska z drona”. My pojechaliśmy dalej na tereny bardziej polne, gdzie szansa na dzika była podobno również spora.

-Ja zostaję na tej, a Ty młody jesteś, to smaruj przez ziemniaki na tą po prawej – powiedział Jurek wskazując nowiusieńką ambonę.

Zarzuciłem na ramię plecak, sztucer i ruszyłem w jej kierunku z nadzieją na wspaniałą przygodę dzisiejszego wieczoru. Szybka fotka na pamiątkę tego wydarzenia i czas zaczynać polowanie. Na ambonie wszystko porozkładałem jak chirurg przed operacją. Każdy element myśliwskiego ekwipunku miał swoje miejsce tak aby w razie, kiedy będzie potrzebny był pod ręką. Widoki piękne, łąki mieniły się kolorami polnych kwiatów. Brakowało tylko odyńca stąpającego boso po wieczornej rosie. Tak – bosy odyniec – trochę mnie teraz chyba poniosło. Wibracja telefonu wybiła mnie z rozmarzonego nastroju.

-Wiesz co? Tak patrzę na Twoją ambonę i w sumie chyba nie bardzo Ci tu coś wyjdzie. pozostało jasno, przenieś się na tą po mojej lewej, co stoi na cyplu pomiędzy ziemiankami, a prosem – ze spokojem zakomunikował Jurek burząc mój porządek jak wiatr namiot.

Zakląłem pod nosem, bo intencje pewnie dobre, ale nikt tego wszystkiego za mnie nie spakuje. Zapakowałem wszystkie klamoty niezdarnie na gwałtownie i zacząłem przechodzić na drugą ambonę. Będąc jakieś dziesięć metrów od celu nagle spod ambony wyskoczył rogacz. Był tak zszokowany moją obecnością, iż z wrażenia aż się przewrócił na mokrym od deszczu młodym zbożu.

-Szacunek za teatralne wejście – powiedziałem. Oczywiście jedyne co miał do powiedzenia, to swój charakterystyczny szczek, który towarzyszył mu aż do momentu, kiedy to schował się w dalekim lesie.

Słońce nad horyzontem

No ładny początek – pomyślałem i zacząłem się gramolić na ambonę. Na nowym miejscu postanowiłem nie wypakowywać się od razu. Odpaliłem papierosa, dając losowi szansę na kolejną zmianę planów. Słońce już praktycznie schowało się za horyzontem i nagle pojawiły się one. Tak! W tym miejscu powinienem zacząć opisywać jak cała wataha dzików przedefilowała mi pod amboną – jeden większy od drugiego, a na końcu odyniec marzeń z orężem tak wielkim, iż medal za trofeum sam się pcha na szyję. No niestety. Jednak nie tym razem.

Zamiast dzików cała armia małych bzyczących stworów wleciała do ambony z nadzieją na drinka z młodego myśliwego. O nie, nie – gwałtownie sięgnąłem do plecaka po spray i pośpiesznie calutki się wypryskałem nie dając szans małym potworom na kolację z moim udziałem. W oddali mój znajomy koziołek, zapomniawszy już prawdopodobnie o spotkaniu z człowiekiem, postanowił stoczyć małą bitewkę ze swoim konkurentem, a w niedalekiej odległości od miejsca potyczki ukazał się rudy przechera. Niestety zbyt duża odległość nie pozwalała na bezpieczne pozbycie się drapieżnika z łowiska. Mimo, iż tej nocy była pełnia, niebo dość mocno się zachmurzyło, skutecznie zabierając księżycowe światło. W lunecie już kilka było widać, a obserwacyjna termowizja nie zarejestrowała żadnej zwierzyny w pobliżu.

Tego szukałem w łowiectwie!

Około godziny 23 postanowiliśmy wracać po drodze zabierając prezesa. Ani ja, ani Jurek dzika nie widzieliśmy, ale pozostała nadzieja w tym trzecim. Czekał na nas już przemarznięty, bo jak się okazało ambona stała może i w świetnym miejscu, ale na otwartej przestrzeni, co sprawiało, iż wiało na niej jak w Kieleckim. Jednak on również dzika nie widział, za to gdzieś w oddali parę jeleni i saren. Podsumowaliśmy nasz gościnny występ słynnym: „zwierzyna widziana – polowanie udane” i pojechaliśmy do siedziby koła. Mimo bardzo późnej pory Stanisław czekał na nas z pełną patelnią gorącej świeżonki.

-Chłopaki, zmarzliście to siadajcie szybciutko do stołu – kolacja podana – powiedział.

To jest gościna! – pomyślałem. Tego szukałem w łowiectwie! Oczywiście każdy zdał relację z tego, co widział i gdzie, tak aby było wiadomo, co się w łowisku dzieje. Po pysznej kolacji nastał czas powrotu, bo godzina się zrobiła już bardziej poranna niż nocna, a do pracy niestety trzeba iść. Czekało mnie też wieczorne wyjście do restauracji więc wypadałoby nie zasnąć z nosem w talerzu. Droga powrotna również zleciała gwałtownie i choć gdy dojeżdżaliśmy do domu słońce już nieśmiało dawało znaki, iż zaczyna się kolejny dzień.

Nie czułem zmęczenia. Moja pierwsza łowiecka przygoda została odhaczona i zapamiętana, a polowanie spędziłem w towarzystwie wspaniałych i koleżeńskich ludzi. Choć bez zwierza na rozkładzie za to z bagażem wspomnień i nowych doświadczeń.

-No i co tam młody? Chyba nie odpuścimy im tych „pewnych dzików” i znowu się wprosimy – na pożegnanie zapytał prezes.

-No pewnie, iż tak – odparłem bez zastanowienia i podałem rękę na do widzenia.

Kładąc się do łóżka szepnąłem tylko Magdzie czule – „wszystkiego najlepszego” i momentalnie zasnąłem śniąc o tym bosym odyńcu pośród polnych kwiatów.

Idź do oryginalnego materiału