Chlupie strumyk wody żelazistej, pozostałość po dawnym założeniu parkowym. Jest mokro, pada, pochylamy się nad pokrzywami i kłodami pozostawionymi tu do rozkładu. Na jednej z nich znajdujemy kilka gatunków ślimaków, prosionki i antropogeniczną resztkę papierosa.
Miasto i niemiasto. Ale przyroda jest wszędzie. O fascynację tą miejską pytam Stanisława.
Stanisław Łubieński: Wiesz co, w mieście wszystko może się wydarzyć. Parę dni temu zauważyłem, iż na moim podwórku mieszka taszczyn pszczeli. Wcześniej nie zwracałem na to uwagi, a teraz widzę, iż między płytami chodnikowymi to jest bardzo zwyczajny widok.
Maria Krześlak-Kandziora: Czekaj, sprawdzam taszczyna. Według Wikipedii to „Wilk pszczeli”, karmiący larwy pszczołami, żywi się nektarem i pyłkiem, a nektar pozyskuje nie tylko z kwiatów, ale też wyciska je z pszczół, uprzednio paraliżując je żądłem. Horror.
SŁ: Nie canceluj go, pomyśl, jaki to piękny schwarccharakter świata przyrody. W mieście zachodzą interesujące interakcje między zwierzętami a ludźmi, ludzie przenoszą nasiona roślin…
MKK: Duża dynamika…
SŁ: Posolone chodniki są niespodziewanie siedliskiem dla roślin, które rosną nad morzem, zalewane przez fale. To rośliny solniskowe – znalazłem muchotrzew solniskowy pod Pałacem Kultury.
MKK: Spergularia marina, roślina goździkowata, „rośnie na wybrzeżu oraz na solniskach w głębi kraju” – nie brzmi to jak okolice Pałacu Kultury.
SŁ: Przyroda w mieście to mozaika różnych siedlisk…
MKK: Trochę betonu-skał, trochę łąk, są ugory, las, gruzowiska.
SŁ: Tak, na przykład bloki tworzą czy raczej imitują ściany skalne. Wydarzają się procesy rozciągnięte na lata. Ptaki typu jerzyki wybierają miasta, od kiedy te powstają, a populacje leśne czy skalne maleją. Populacje przystosowują się do życia w mieście.
MKK: Tak jak kosy, które z lasów przeprowadziły się do miast i adekwatnie w centrum Poznania to żaden problem spotkać gniazdującego kosa. To chyba zaczęło się w XIX wieku, a wydaje się, jakby mieszkały w miastach od zawsze.
SŁ: Proces zasiedlania miast przyspieszył po wojnie, różne organizmy je kolonizowały – miasta zniszczone wojną, gruzowiska – korzystając z nieobecności ludzi. I tak zostało, mimo powrotu człowieka.
MKK: Napisałeś „Dwanaście srok za ogon” i ożywiłeś ruch ptasiarski w Polsce, a przynajmniej wśród tych, co i czytają, i chodzą w przyrodę. A dzisiaj jesteś prezesem zarządu Ogólnopolskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków. Spory awans.
SŁ: Członkiem OTOP-u jestem od dwudziestu ośmiu lat, zapisała mnie mama. Nigdy choćby nie marzyłem, iż kiedyś będę w zarządzie, to dla mnie zaszczyt.
MKK: Ale dzisiaj zacząłeś od owadów i roślin. Skąd ta pokusa pochylania się nad wszystkim?
SŁ: Z ciekawości. Chciałbym wiedzieć więcej o tym, co mnie otacza. Tak rozumiem ekologię, naukę o zależnościach. Sam siebie nie rozumiem, tego siebie sprzed lat, kiedy ganiałem tylko za ptakami, nie rozglądając się aż tak bardzo wokół. Teraz wydaje mi się to wszystko zajmujące; nie tylko poszerza horyzont, ale powoduje, iż więcej rozumiesz. Nie bardzo wiem, dlaczego nie interesowałem się drzewami, a teraz nie mogę przejść obojętnie obok interesującego drzewa.
MKK: Ciekawego?
SŁ: Starego, olbrzymiego, poskręcanego. choćby wybrakowane w interesujący sposób, nietworzące klasycznej symetrycznej korony jest wspaniałe. Mogą na nim rosnąć interesujące grzyby. Albo nie jestem w stanie przyporządkować go do żadnego gatunku – to też ciekawe.
Stanisław Łubieński, spotkanie w Mikro Domu Kultury, fot. Maria Krześlak-Kandziora
Drzewa są dla mnie bardzo ważne, jako nieoczywisty łącznik z historią. Czasem dużo mówią o miejscu, w którym rosną. Na przykład drzewa owocowe w miejscu, gdzie kiedyś były sady. Nic po nich nie zostało poza jednym drzewem. Drzewa są czasem centrum, niekoniecznie wypowiedzianym, ale jakoś skupiają myśl ludzi żyjących dookoła.
W moim dawnym miejscu zamieszkania wszyscy znali pewną topolę w parku, widać ją na zdjęciach lotniczych sprzed wojny. Jest pomnikiem przyrody dzięki staraniom Justyny Glusman, byłej szefowej Zarządu Zieleni Miejskiej. Wszyscy tę topolę znali – nie tak, iż o niej rozmawialiśmy, ale po prostu jest – bo przez cały czas stoi – każdy ją zna.
MKK: Trochę taka sąsiadka.
SŁ: Ma ponad sto lat. Rośnie na terenie Kolonii Staszica, części Starej Ochoty. Wcześniej to były Staszyce, teren podmiejski, za rogatkami miasta, na obrzeżach dużego poligonu. Zabudowany drewnianymi barakami, nic ciekawego. I w końcu, w latach dwudziestych, przyszło tam miasto.
Postawiono dość ekskluzywną dzielnicę dla urzędników, nauczycieli akademickich i nagle te drzewa zostały otoczone przez budynki. Ale topola przetrwała. Obok rosną olbrzymie jesiony, które też mają swoich fanów, również są pomnikami przyrody. Świetny dendrolog Piotr Tyszko-Chmielowiec wychował się w kamienicy obok i zawsze mówi o nich z czułością.
Wstężyk, fot. Maria Krześlak-Kandziora
MKK: Ile razy cię słucham i o coś pytam, tyle razy sięgasz w przeszłość, odnosisz się do niej. Dlaczego?
SŁ: Mam chyba takie ustawienie domowe, sprawiające, iż przeszłość jest dla mnie naturalnym punktem odniesienia. Widać to też w moich książkach. Pierwsza, „Pirat stepowy”, była adekwatnie historyczna.
Nawet w książce o śmieciach jest uwzględniona perspektywa historyczna. Co można nazwać pierwszym śmieciem? Interesowało mnie poszukiwanie odpowiedzi na to i inne pytania.
Wydaje mi się, iż jeżeli od dzieciństwa ćwiczy się myślenie przez historię, to wchodzi to w krew, wyrosłem w takich uwarunkowaniach. Jeszcze w szkole często słyszałem od koleżanek, iż historia jest nudna – w ogóle się nie dziwię, bo uczy się nas takiej, która wyklucza kobiety. Do tego militarnej, czyli niekoniecznie atrakcyjnej.
MKK: A wiesz, to mi przypomina wykład Agnieszki Gajewskiej o Ursuli K. Le Guin. Że ten heroizm, potrzeba opowiadania historii przez walkę, wojny, metaforyczną „dzidę”, nie prowadzi nas do niczego dobrego. Że może warto przyjrzeć się tej opowieści i ją zmienić? „Myśliwi polujący na mamuty widowiskowo zagarnęli ściany jaskiń i nasze umysły, podczas gdy w istocie utrzymywaliśmy się przy życiu i obrastaliśmy w tłuszczyk dzięki zbieraniu nasion, korzonków, pędów, kiełków, liści, orzechów, jagód i ziaren, dorzucając do tego robaki i ślimaki, ewentualnie ptaki, ryby, szczury, króliki oraz inne drobne pieczyste – bez kłów” – pisała Le Guin. Tak sobie myślę, iż to też jest o naszej relacji ze światem, nie tylko o historii i narracji, jaką sobie zafundowaliśmy. Czy może raczej – jaką zafundowali nam mężczyźni. Duża dygresja, wracajmy do historii jako nauczycielki. Czy pamięć tego, co było, odwoływanie się do doświadczeń zeszłych dekad, może nam poprawić nastrój? Chodzi mi o to, iż walcząc o miejską przyrodę, wypalamy się, bo ciągle widzimy zbyt małe efekty tej walki.
Ślimak kartuzek, fot. Maria Krześlak-Kandziora
SŁ: Nie jestem maksymalistą. Pamiętam czasy, w których przyrodę traktowaliśmy dużo gorzej, kiedy nie było śladu takiego myślenia jak teraz. Wydaje mi się, iż dziś jest mimo wszystko dużo większa dbałość o drzewa.
Mamy zaawansowane metody sprawdzania ich stanu, oczywiście nie wszędzie to działa albo działa nie za dobrze, ale to nie znaczy, iż nic się nie zmieniło. Wprowadza się też w końcu rozwiązania w parkach, o których mówił od dawna wiekowy dziś profesor Maciej Luniak – pasy z chrustu dla jeży i bezkręgowców.
Co oznacza też mniejsze koszty tzw. pielęgnowania zieleni. Wydaje mi się, iż jest dużo lepiej, choć wiadomo, iż nie idealnie. Ale zieleń jest przestrzenią kompromisu, tak myślę.
Stanisław Łubieński poprowadzi spacery przyrodnicze każdego dnia wędrownego Festiwalu po Drodze (24-31 sierpnia), który przejedzie w tym roku przez Wielkopolskę, dzięki wsparciu Urzędu Marszałkowskiego Województwa Wielkopolskiego.