Lusiu, chyba… potrąciłam kota… — wyszeptałam do telefonu, ledwo łapiąc oddech.

polregion.pl 1 dzień temu

Weronika, chyba potrąciłam kota wykrztusiłam do telefonu.
No i? odpowiedziała Weronika obojętnym tonem.
Jak to no i? Co mam zrobić?
Chociaż wyjdź z samochodu, sprawdź, czy żyje.

Głęboko przełknęłam ślinę. Podwórko było puste, wieczór pachniał spalenizną z metaliczną nutą taki zapach ma strach. Powoli otworzyłam drzwi i, nie wysiadając, wychyliłam się, by zajrzeć pod auto. I zobaczyłam: żyje. Mała szara kula, drżała, ale oczy miała otwarte.
Żyje, Weronika. Żyje Co mam robić?
Jak to co? Zabierz go na klinikę. I tak tam jedziesz. Ale szybko, spiesz się!

Ostrożnie wyjęłam kota nie protestował, tylko leżał, ciężko oddychając. Położyłam go na tylnym siedzeniu, w pudełku po butach, które tam leżało. I ruszyłam.

Klinika była pół godziny drogi. Zazwyczaj. Ale nie tego dnia. Bo ten dzień był taki, jakich się nie zapomina, a trzydzieści minut rozciągnęło się w wieczność.

W bagażniku już leżał pies. Stary kundel, przejechany przez pociąg. Sąsiedzi z działki poprosili, żebym zawiozła go na klinikę niech uśpią humanitarnie, niech nie cierpi, powiedzieli. Bezpański, nikomu niepotrzebny, ale żal go było. Zgodziłam się. Automatycznie.

A teraz jeszcze ten kot.

Pędziłam jak opętana, a w głowie kołatało tylko:
Co to za dzień? Co to za życie?

Na klinice, ku mojemu zaskoczeniu, nie było kolejki. Wpadłam z pudełkiem w rękach, jakbym wiezła żonę na porodówkę lekarz natychmiast przejął kota i zniknął w gabinecie.
Co z nim? Jak się ma? dreptałam nerwowo pod drzwiami.
Zaraz zrobimy prześwietlenie skinął asystent. Wygląda na to, iż nic poważnego, ale musimy to potwierdzić.

Piętnaście minut. Wieczność. Zegary zdawały się ze mnie kpić, zatrzymując się w miejscu. Krążyłam w kółko, wpatrując się w sufit, okna, plakaty z brytyjskimi i maine coonami

A wewnątrz coś mnie gryzło. Nie zwykły niepokój wstyd, poczucie winy. Bo nie zauważyłam. Nie powinnam jechać tak szybko. Tyle rzeczy mogło być inaczej. On malutki, bezbronny, wszedł na ulicę o sekundę za wcześnie a ja w tym momencie myślałam o skręcie na klinikę. I tyle. Moment. Przełomowe kliknięcie losu i już stoję z gulą w gardle, błagając w myślach: Niech tylko żyje. Niech dam radę to naprawić.

W końcu wyszedł lekarz.
Trzeba operować

I wtedy przypomniałam sobie przecież pies wciąż jest w samochodzie!

Wróciłam. Cisza. Nie skomlał. Nie drgnął. Nacisnęłam guzik bagażnik otworzył się powoli.

Dwoje przerażonych oczu wpatrywało się we mnie z ciemności. Żył.
Hej szepnęłam. Przepraszam zaraz się tobą zajmiemy.

Znowu pobiegłam na klinikę. Złapałam lekarza surową, chłodną kobietę.
pozostało pies. W bagażniku. Przejechał go pociąg, tylne łapy cóż
Dzwonili w sprawie eutanazji Mówili, iż nie ma szans.

Zacięłam się, nie mogłam dokończyć.
Kobieta nie zmieniła wyrazu twarzy. Tylko cicho wzięła kurtkę i wyszła ze mną.

Otworzyłam bagażnik. Spojrzała na psa, potem na mnie. Jej wzrok nagle stał się przenikliwy jak promień rentgena.

Zwariowała pani? Kto powiedział, iż trzeba go uśpić? Tak, łapy się nie zregenerują. Ale może żyć. Mieliśmy już takie przypadki. Niech pani go przyniesie.

Znów tylko skinęłam głową. Nie protestowałam. Lekarka powiedziała: będzie żył. To wystarczyło.

Wieczorem wpadłam do domu. Weronika odwróciła się zdziwiona od kuchenki:

Co się stało, Mirek?

Bez słów weszłam do pokoju, wyciągnąłem starą książkę, w której przechowywałem oszczędności. Marzenie. Motocykl. Już nie ważne.

Mirek?! O co chodzi?
Będą żyć! krzyknąłem. Obydwoje!
Kto? Zupełnie ci odbiło?
Wytłumaczę ci później!

Zostawiliśmy ich. Kot dostał imię Mruczek. Pies Burek. Przetrwaliśmy razem wszystko: kroplówki, nieprzespane noce, rehabilitację.

Weronika wtedy tylko powiedziała:
Skoro już z nami są, jakoś to ogarniemy.
I ogarnęła. Karmiła Mruczka z czułością, okrywała Burka kocem. Płakaliśmy, gdy Mruczek pierwszy raz samodzielnie się poruszył. Śmialiśmy się, gdy Burek pędził po podwórku na wózku.

Minęło pięć lat. To nie zwierzęta. To rodzina.

Dziś, gdy wróciłem do domu, powitał mnie zapach ciasta. Weronika objęła mnie od tyłu, mocno. I zaczęła drżeć.

Co się dzieje? odwróciłem się do niej.
Będziemy mieli więcej szepnęła, kładąc dłoń na brzuchu.

Z początku nie zrozumiałem. Potem dotarło.

Mam czterdzieści lat. Ona trzydzieści siedem. Długo próbowaliśmy. Już prawie się poddaliśmy. Prawie. Ale pewnego dnia jakaś staruszka powiedziała:
Będziecie mieli troje dzieci. Dwa da wam natura. Jedno Bóg. Za dobre serce. Za cierpliwość. Droga będzie ciężka, ale jasna.

Mruczek spał zwinięty w kłębek obok pluszowego zająca na parapecie. Burek, już stary, podszedł do nas, przytulił się do mojej nogi i westchnął ciężko.

Wtedy nie uwierzyliśmy. Teraz wierzymy.
Bo raz powiedzieliśmy tak życiu. I życie też odpowiedziało nam tak.

Idź do oryginalnego materiału