Lusia, chyba… potrąciłam kota… — wyjąkałam do telefonu.

1 tydzień temu

Nożu, chyba potrąciłam kota wysapałam do telefonu, głos mi się załamywał.

No i? odpowiedziała Nożu, jakby nic się nie stało.

Jak to no i? Co mam zrobić?

Chociaż wysiądź z auta i sprawdź, czy żyje.

Przełknęłam ślinę. Podwórko było puste, wieczór pachniał spalenizną z metaliczną nutą taki zapach ma strach. Otworzyłam drzwi powoli, nie wysiadając, pochyliłam się, żeby zajrzeć pod auto. I zobaczyłam: żyje. Mała szara kuleczka drżała, ale oczy miała otwarte.

Żyje, Nożu. Żyje Co robić?

Jak to co? Zabierz go na klinikę. I tak tam jedziesz. Ale szybko, spiesz się!

Ostrożnie wyjęłam kota nie protestował, tylko leżał, ciężko oddychając. Położyłam go na tylnym siedzeniu, w pudełku po butach, które tam leżało. I ruszyłam.

Przychodnia była pół godziny drogi. Zazwyczaj. Ale nie tego dnia. Bo ten dzień był taki, którego się nie zapomina, a te trzydzieści minut przeciągnęły się w wieczność.

W bagażniku już leżał pies. Stary kundel, przejechany przez pociąg. Sąsiedzi z działki poprosili, żebym zawiozła go na klinikę niech uśpią humanitarnie, niech nie cierpi. Zgodziłam się. Prawie odruchowo.

A teraz jeszcze ten kot.

Pędziłam jak opętana, myśląc tylko jedno:
Co to za dzień? Co to za życie?

Na klinice, ku mojemu zaskoczeniu, nie było kolejki. Wpadłam z pudełkiem w rękach, jakbym wiezła żonę na porodówkę lekarz natychmiast wziął kota i zaniósł do gabinetu.

Co z nim? Jak się ma? kręciłam się pod drzwiami.

Zaraz zrobimy prześwietlenie skinęła asystentka. Wygląda na to, iż nic poważnego, ale musimy się upewnić.

Piętnaście minut. Wieczność. Zegary zdawały się kpić ze mnie, zatrzymując czas. Chodziłam w kółko, wpatrując się w sufit, okna, plakaty z brytyjskimi i maine coon kotami

A w środku coś mnie gryzło. Nie zwykły niepokój wstyd, poczucie winy. Nie zauważyłam go. Nie powinnam jechać tak szybko. Tyle rzeczy mogło być inaczej. On malutki, bezbronny, wszedł na ulicę o sekundę za późno a ja w tym momencie myślałam tylko o zjeździe na klinikę. I tyle. Moment. Jedno kliknięcie losu i już stoję z gulą w gardle, błagając w myślach: Niech tylko przeżyje. Niech dam radę to naprawić

W końcu wyszedł lekarz.

Trzeba operować

I wtedy przypomniałam sobie przecież pies wciąż jest w bagażniku!

Wróciłam do auta. Cisza. Nie skomlał. Nie ruszał się. Wcisnęłam przycisk bagażnik otworzył się powoli.

Dwoje przerażonych oczu wpatrywało się we mnie z ciemności. Żył.

Hej szepnęłam. Wybacz zaraz się tobą zajmiemy.

Znowu pobiegłam na klinikę. Złapałam lekarza kobietę o surowym spojrzeniu.

pozostało pies. W bagażniku. Przejechał go pociąg, tylne łapy no

Dzwonili w sprawie uśpienia Powiedziano nam, iż nie ma szans.

Zawiesiłam głos. Kobieta nie zmieniła wyrazu twarzy. Tylko cicho wzięła kurtkę i wyszła ze mną.

Otworzyliśmy bagażnik. Spojrzała na psa, potem na mnie. Jej wzrok nagle stał się przenikliwy jak promienie rentgena.

Zwariowała pani? Kto powiedział, iż trzeba go uśpić? Tak, łapy się nie zregenerują. Ale będzie żył. Mieliśmy już takich pacjentów. Proszę go przynieść.

Znów tylko skinęłam głową. Lekarz powiedział: będzie żył. To wystarczyło.

Wieczorem wpadłam do domu. Nożu odwróciła się zdziwiona od kuchni:

Co się stało, Krzysiu?

Bez słów poszłam do pokoju, wyjęłam starą książkę, w której trzymałam oszczędności. Marzenie. Motocykl. Już nie ważne.

Krzysiu?! O co chodzi?

Będą żyć! krzyknęłam. Oboje!

Kto? Zupełnie ci odbiło?

Wytłumaczę później!

Zostawiliśmy ich. Kot dostał imię Mruczek. Pies Burek. Przeszliśmy przez wszystko razem: kroplówki, nieprzespane noce, rehabilitację.

Nożu wtedy tylko powiedziała:

Skoro już z nami są, jakoś to będzie.

I było. Karmiła Mruczka z miłością, okrywała Burka kocem. Płakaliśmy, gdy Mruczek pierwszy raz stanął na łapkach. Śmialiśmy się, gdy Burek pędził przez podwórko na wózku.

Minęło pięć lat. Oni nie są zwierzętami. Oni są rodziną.

Dziś, gdy wróciłam, w domu pachniało ciastem. Nożu przytuliła mnie od tyłu mocno. I zaczęła drżeć.

Co się dzieje? odwróciłam się.

Będziemy mieli więcej szepnęła, kładąc dłoń na brzuchu.

Na początku nie zrozumiałam. A potem zrozumiałam.

Mam czterdzieści lat. Ona trzydzieści siedem. Długo próbowaliśmy. Prawie się poddaliśmy. Ale pewnego dnia jakaś kobieta powiedziała:

Będziecie mieli troje dzieci. Dwoje od natury. Jedno od Boga. Za dobre serce. Za cierpliwość. Droga będzie trudna, ale jasna.

Mruczek spał zwinięty w kłębek na parapecie obok pluszowego zająca. Burek, już stary, przywlókł się do nas, przytulił do moich nóg i ciężko westchnął.

Wtedy nie uwierzyłam. Teraz wierzę.

Bo raz powiedzieliśmy tak życiu. I życie też odpowiedziało nam tak.

Idź do oryginalnego materiału