
Andrzej docisnął gaz. Droga do Cisnej, wąska i kręta, wiła się przez wilgotny las, którego ciężki zapach wciskał się do kabiny przez uchylone okno. Rysek siedział obok, nonszalancko oparty o deskę rozdzielczą, jakby był na pikniku, a nie na trasie do miasteczka spowitego mgłą i deszczem.
– Pamiętam to, jakby było wczoraj – przerwał ciszę Rysek. – Z Rychem, poetą, potrafiliśmy przemierzać całe góry w deszczu, nie zważając na nic. Na końcu zawsze wracaliśmy do Cisnej, do Siekierezady. Przemoczeni, ale z jakimś dziwnym poczuciem triumfu – jak weterani po zakończonej misji. Rychu… Rychu zawsze miał przy sobie swój kajet. Pisał wszędzie, bez względu na warunki – na mokrym kamieniu, na pniu drzewa, a choćby w kiblu, jeżeli przyszła mu wena. Ludzie mówili o nim „gadający wierszem”. I coś w tym było. Andrzej… On miał tę swoją niezwykłą więź z Bogiem. Kiedyś na Żubraczem powiedział mi, iż Stwórca do niego przemówił. Wyobraź sobie – „Pójdę chyba na Żubracze i gorzko zapłaczę” – tak mu rzekł Bóg. Wtedy patrzyłem na niego, nie wiedząc, czy się śmiać, czy płakać. Ale u Rycha wszystko było możliwe.
Andrzej milczał. Jego ręce zaciskały się na kierownicy tak mocno, iż aż zbielały mu kostki. Myśli krążyły wokół białej sukni i kartki za wycieraczką. Wokół Iwony, która pojawiła się w jego życiu jak burza i zostawiła po sobie tylko chaos.
– Rysek, do jasnej cholery, co się, kurwa tu dzieje?! – wybuchł nagle.
Rysek spojrzał na niego zaskoczony, unosząc brwi.
– O co ci chodzi?
– Widziałem w twoim pokoju tę cholerną suknię! Tę białą, jak mgła! Czy ona dalej mieszka u ciebie?
Rysek patrzył na Andrzeja przez chwilę, a potem wybuchnął głośnym śmiechem, który wypełnił kabinę auta.
– Suknia? Co ty pierdolisz? Gdzie niby widziałeś suknię? Czyją?
– We wnęce, za czarną folią. W pokoju. Nie udawaj głupiego, Rysek. Wiem, co widziałem.
Rysek przestał się śmiać, ale na jego twarzy pojawił się lekki uśmieszek.
– Stary, ty masz nieźle narąbane w głowie. To nie żadna suknia. To mój fartuch rzeźnicki!
– Co? – Andrzej spojrzał na niego, jakby ktoś właśnie powiedział mu, iż niebo jest zielone.
– Fartuch rzeźnicki, rozumiesz? Czasem dorabiam, chodzę bić świnie. Wiesz, jak jest. Grosz się liczy. A ten fartuch trzymam w tej wnęce, bo w szafie nie mam miejsca. Serio, suknia? Ty chyba masz za dużo na głowie, Andrzej.
Rysek znów się roześmiał pełną gębą, ale Andrzej poczuł, jak jego świat wali się w gruzy. W głowie kłębiły mu się wspomnienia z nocy. Mgły na połoninie, a teraz… fartuch? To nie miało sensu.
– A ta kartka za wycieraczką? – wycedził przez zaciśnięte zęby, próbując utrzymać spokój.
– Jaka kartka?
Andrzej zmrużył oczy, wpatrywał się w drogę i nie odezwał się więcej. W jego głowie krążyły pytania, na które bał się usłyszeć odpowiedź. Czy Rysek był częścią tej dziwnej układanki, czy po prostu robił z niego idiotę?
– Nieważne – mruknął w końcu, rzucając temat, jakby chciał się od niego uwolnić.
Rysek wzruszył ramionami i znów zapatrzył się w las za szybą.
– Wiesz co, Andrzej? Powiem ci tak: te góry robią z człowiekiem różne rzeczy. Jeden znajdzie tu spokój, a drugi, kurwa, rozum zgubi. I chyba ty jesteś tym drugim.
Andrzej nie odpowiedział. Ale w środku buzował. Chaos wspomnień, pytania bez odpowiedzi i to dziwne, nieodparte wrażenie, iż coś – albo ktoś – prowadzi go coraz głębiej w mrok dziwnej historii.
Samochód zatrzymał się z cichym jękiem na poboczu w Cisnej. Rysek wysiadł pierwszy.
– Idziemy, Andrzej. Cmentarz jest rzut beretem – rzucił, nie patrząc na towarzysza.
Kroki obu mężczyzn dudniły w ciszy. Gdzieś w oddali odzywało się krakanie wron: ponury akompaniament marszu. Zanim dotarli na niewielki cmentarz, przechodzili obok cmentarnej kaplicy. Andrzej przystanął. Białe, proste ściany budynku i brązowy, spadzisty dach – ten obraz zapalił w jego pamięci ciche, niepokojące wspomnienie. Byłem tutaj – pomyślał, wpatrując się w kaplicę.
Dalej prowadziła szeroka alejka wysypana żwirem, otoczona rzędami nagrobków. Rysek, idący kilka kroków przed nim, zatrzymał się przy jednym z grobów i wskazał prostą tablicę.
– To on – powiedział krótko, niskim głosem.
Andrzej spojrzał na tablicę. Jego wzrok zaraz uciekł w lewo. Obok wznosił się drewniany krzyż – masywny, wyrzeźbiony z surowej gałęzi, przykryty małym daszkiem. W jego centrum widniała figura Chrystusa Frasobliwego. Wykonana była z chropowatego drewna. Wydawało się, iż drży od zimnego deszczu.
– Widziałem ten krzyż – wyszeptał do siebie.
Nie był pewien, czy to déjà vu, czy tylko wspomnienie, które wciąż nie chciało nabrać wyraźniejszych kształtów.
Rysek spojrzał na niego, a potem znowu na grób przyjaciela.
– Rycho – rzucił cicho.
Andrzej podszedł bliżej. Jego wzrok przesunął się po wyrytych literach i datach. Wewnątrz coś w nim zadrżało. Jakaś struna, której dźwięk rozbrzmiewa długo po uderzeniu.
– To ten twój poeta? – zapytał, przełamując ciszę.
Rysek tylko skinął głową. W jego oczach było coś więcej – coś pomiędzy melancholią a niemym podziwem.
– Tak. Rycho. Mój kumpel. Geniusz, wariat, wizjoner. Pisał o górach, o ludziach, o całej tej dzikiej ziemi. Potrafił zamknąć w słowach mgłę, deszcz i cały cholerny bieszczadzki żar. Jakby każdy wiersz wykuwał prosto z kamienia.
Andrzej milczał. Jego spojrzenie znów spoczęło na drewnianym krzyżu. I wtedy wspomnienia zaczęły wracać, jak przebłyski światła przez zasłonę mgły.
– Byłem tutaj – powiedział cicho, bardziej do siebie niż do Ryska. – Na jego pogrzebie. To było w marcu. Sporo lat temu.
Przymknął oczy, próbując przywołać więcej szczegółów.
– Pamiętam tłum ludzi. Mroźny wiatr przeszywający wszystko na wskroś. A potem, kiedy wynosili urnę z kaplicy – słońce. Nagle, znikąd. Jakby ktoś rozgonił wszystkie chmury jednym gestem. I wiersz… Ktoś go wtedy czytał.
Rysek spojrzał na Andrzeja uważnie, jakby szukał w jego twarzy czegoś, czego sam nie mógł nazwać.
– I co? Pamiętasz, co wtedy czułeś?
Andrzej zawahał się. Słowa wydawały się nieadekwatne, zbyt małe.
– Chyba… samotność. Jakby te góry oddychały tym samym ciężarem co on.
Rysek nie odpowiedział. Patrzył na grób przyjaciela, a wiatr unosił zapach wilgotnej ziemi i mchu.
Po dłuższej chwili przemówił. Głos miał inny. Oficjalny.
– Bo te góry, Andrzej, to nie tylko skały i drzewa. To lustro. Patrzysz na nie, a one odbijają wszystko, czego nie chcesz widzieć. Strach, wspomnienia, prawdę. I nie zawsze, co zobaczysz, to ci się spodoba.
Andrzej spuścił wzrok.
– A co, jeżeli to wszystko mnie przerasta? Te góry, wspomnienia…
– Przerasta? – Rysek parsknął cicho. – Góry nie mają żadnego interesu w tym, żeby cię przerastać, stary. To ty sam się przerastasz. Tylko człowiek komplikuje własne życie, tak, iż nie potrafi w nim oddychać.
Zapadła chwila ciszy, którą przerywało jedynie szarpnięcie wiatru za gałęzie drzewa.
– Rysek, ja muszę wrócić do swojego życia. Do domu. Do rzeczywistości. – Andrzej wypowiedział te słowa z trudem. Coś ściskało mu gardło.
Rysek spojrzał na niego spod zmarszczonych brwi, sięgając po papierosa. Zapalił go powoli, wypuszczając dym, który rozwiał się w wilgotnym powietrzu.
– Dom? A gdzie ty masz ten dom, Andrzej? W betonowej klatce? W zegarku, który ciągle każe ci gonić za czymś, co nie istnieje? Powiem ci coś. Ludzie przyjeżdżają w góry, bo mają dosyć. Chcą odpocząć od wyścigu szczurów, od wiecznej gonitwy za tą niby normalnością, która jest tylko pierdolonym złudzeniem. Ale wiesz co? Góry ich nie przyjmują. One po prostu czekają. A jak już przyjdziesz naprawdę, to zmieniają cię tak, iż nie możesz wrócić już taki sam.
Andrzej pokręcił głową, próbując pozbyć się ciężaru tych słów.
– Nie mogę tu zostać. To nie jest moje miejsce.
Rysek zaśmiał się, a w jego śmiechu była mieszanka rezygnacji i cichego triumfu.
– Nikt nie mówi, żebyś został. Góry nie potrzebują twojego bycia tutaj. One mają czas. Ale pamiętaj, Andrzej – one zawsze będą w tobie. choćby jak myślisz, iż od nich uciekłeś.
Andrzej zamilkł i utkwił wzrok w ziemię pod stopami. Słowa Ryska były jak echo, które odbijało się od jego myśli. Nie pozwalały na spokój.
– Wiesz, co jest w górach najpiękniejsze? – snuł dalej Rysek, depcząc papierosa. – Nie widoki, nie ta cisza, a to, iż góry uczą żyć. Uczą cię być małym, ale nie bez znaczenia. Bo w górach liczy się każdy krok, każdy oddech. A na dole? Na dole liczą się tylko konto, rachunki i zegar. To wybór, Andrzej. Twój wybór.
Andrzej spojrzał na Ryska i próbował coś odpowiedzieć, ale nie znalazł słów. Gdy wsiadał do samochodu, czuł, iż cokolwiek zdecyduje, góry i tak będą mu towarzyszyć – jak cień, który nie opuszcza człowieka, choćby w najjaśniejszym świetle.
Marek Petrykowski
Marek Petrykowski – ur. w 1965 r. w Krośnie. Debiutancki tomik „Cytrynowo” (2012) nagrodzony Statuetką za najlepszy debiut Podkarpacia w 2012 przez ZLP O/Rzeszów. W 2015 – tom wierszy „Muzeum Złotych Rybek”. Trzeci zbiór pt. „Iluminacje” (2017). Członek ZLP O/Rzeszów, Klubu Literackiego przy Regionalnym Centrum Kultur Pogranicza w Krośnie. Jego wiersze tłumaczone były na język słowacki i ukraiński.