Bryś
— Bryś, chodź tu szybko! — Wojciech wyskoczył z samochodu i podbiegł do psa leżącego na poboczu.
Ale Bryś nie wstał, nie merdnął ogonem… Wojciecha przeszył bolesny błysk zrozumienia – pies nie żył. „Co ja teraz powiem mamie?!” – myślał, pochylając się nad nieruchomym ciałem Brysia, a łzy spadały na siwą kufę psa.
***
Stary pies Zofii Janickiej od początku nie polubił jej synowej, Kingi. Już przy pierwszym spotkaniu warczał głucho, gdy tylko mijała go na ganku, i nerwowo uderzał ogonem o deski. Kinga bała się go i cicho nienawidziła.
— Oh, to bezwartościowe stworzenie… Gdybym miała swoją wolę, dawno by poszedł na wieczny spoczynek! — groziła Brysiowi.
— Kinga, co ty mówisz! Może mu nie podoba się twój perfum, a może denerwuje go stuk twoich butów! To przecież psi staruszek, a starzy bywają dziwaczni… — uspokajał żonę Wojciech.
A Zofia tylko patrzyła z dezaprobatą: ot, jakaś wymalowana lala. Gdyby tylko wiedziała, kim naprawdę jest Bryś! Z pewnością przyniósł światu więcej dobra niż Kinga.
***
Zofia rzadko wtrącała się w życie syna. choćby gdy przedstawił jej swoją narzeczoną Kingę, nie sprzeciwiła się. Choć sercem nie pokochała wybranki Wojtka. Czuła w Kingi coś nienaturalnego, sztucznego… Uśmiechała się, ale jej uśmiech nie ogrzewał. Gdy Wojciech zapytał:
— Mamo, no jak ci się podoba Kinga? Piękna, co?
Zofia odpowiedziała spokojnie:
— Ty sobie żonę wybierasz… Ważne, żebyś był z nią szczęśliwy. Ja was tylko pobłogosławię. — I mocno przytuliła syna.
Po ślubie młodzi zamieszkali w mieszkaniu Kingi, które odziedziczyła. Wojciech rzadko odwiedzał matkę na wsi, choć za nią tęsknił. Kinga nie lubiła tam jeździć – wolała komfort, a on nie chciał z nią się kłócić. Ale tego lata żona nagle wpadła na pomysł spędzenia urlopu na wsi.
— W internecie czytam, iż ekoturystyka jest super dla zdrowia i nerwów. W mieście same stresy, a do tego ta hipodynamika! I wciąż modne! Szkoda tylko, iż drogo… Dlatego pomyślałam o twojej mamie — tłumaczyła, pakując walizki.
Wojciech ucieszył się – dawno nie był w domu. A jeżeli trzeba zostać ekoturystą, by tam pojechać, to nie ma problemu. Pracę mógł wykonywać zdalnie, więc gwałtownie się spakowali i po dwóch dniach byli na miejscu.
Zofia przywitała ich serdecznie.
— Nareszcie! Odpoczniecie jak ludzie. U nas nie gorzej niż w tych waszych Grecjach i Turcjach.
— No, nie porównywałabym… — przeciągnęła Kinga. — Zofia Janicka, a macie tu jakieś zwierzęta? Ekoturystyka wymaga pełnego zanurzenia w wiejski klimat.
Teściowa nie do końca pojęła, o jakie „zanurzenie” chodzi, ale odparła:
— No, jest Bryś i kury. Była jeszcze koza… Zeszłego roku padła, biedactwo.
Kinga skrzywiła się na widok starego psa wygrzewającego się na ganku.
— Chodzi mi o pożyteczne zwierzęta! A nie o tego psiego emeryta. choćby dziwię się, iż jeszcze żyje.
— Za to mam duży ogród! Tam roboty huk! Możesz się zanurzać do woli! — pospieszyła pochwalić się Zofia.
— Mamo, jutro zaczynamy „zanurzać” — powiedział Wojciech. — Ja i Kinga. Narąbię drewna, ogrodzenie naprawię, co tylko zechcesz. A teraz spać.
Podniósł walizki i ruszył do domu. Kinga dreptała za nim, grzęznąc obcasami w ziemi i złorzecząc pod nosem. Gdy weszła na ganek, Bryś podniósł głowę i warknął. Kinga pisnęła i schowała się za mężem.
— No co, Brysiu, obraziłeś się, iż Kinga cię nie doceniła? Nie złość się, ona nie ze złości…
Bryś zamachnął ogonem, ciesząc się z widoku pana, którego znał od szczeniaka.
***
Następnego dnia Zofia zabrała synową na „eksplorację” gospodarstwa.
— Tu kurnik, tu jabłonki, porzeczki… A tu mój ogród. Dawno nie odchwaszczony.
Z ogrodem Kinga nie miała szczęścia – wszystkie rośliny wyglądały dla niej tak samo.
— Patrz: to marchewka, a to mlecz. Wyrwij tego szkodnika! — instruowała teściowa. — Nigdy nie widziałaś mleczy?!
— Mlecze widziałam! Ale reszty twoich chwastów nie odróżniam! Nie jestem botanikiem! — warknęła Kinga.
Pociła się, jęczała, złościła. Owady ją atakowały, drogi dres był brudny, manicure legł w gruzach, a po godzinie plecy odmówiły posłuszeństwa.
— Koniec na dziś! — oznajmiła. — To nie ekoturystyka, tylko niewolnictwo! Jak to może być zdrowe?!
— Chciałam ci jeszcze pokazać kury…
Kinga wzdrygnęła się.
— Kury jutro!
Ledwo się wyprostowała i wlokła do domu. Ale na ganku znów leżał Bryś. Spojrzał na nią i warknął. Kinga wślizgnęła się bokiem do środka.
— Ten pies mnie nienawidzi! Jest niebezpieczny! — skarżyła się wieczorem mężowi. — A jeżeli mnie ugryzie?!
— Bryś nigdy nikogo nie ugryzł! Po prostu pokazuje, iż jeszcze może pilnować domu. Chyba bardzo go obraziłaś.
— Mam przeprosić tego kundla?! — oburzyła się.
— Warto…
Kinga pokręciła palcem przy skroni: mąż chyba zwariował.
Zofia, próbując ich pogodzić, pewnego dnia zaproponowała:
— Pogłaszcz go, porozmawiaj. Wtedy zrozumie, iż jesteś swój.
— Dla mnie to obojętne, co o mnie myśli ten pies! Nie można aż tak upupiać zwierząt!
Zofia westchnęła: nie bez powodu Kinga jej nie podobała się od początku. Bryś też coś w niej wyczuł…
***
Pewnej nocy Kinga nie mogła zasnąć, wyszła więc podziwiać gwiazdy. Nagle w krzakach coś zaszurało, potem usłyszała warczenie… Przerażona, rzuciła się do ucieczki i nagle poczuła, iż spada. Wrzasnęła. Skórę sparzyło…
Wojciech wybiegł i dopiero po chwili zorientował się, iż Kinga wylądowała w pokrzywach.
Gdy ją wyciągnął, trzęsła się. Ciało piekło i swędziało…
— Po co chodzisz po nocy?!
— Powiedz leZofia i Wojciech stali przy grobie Brysia pod jabłonią, a wiatr niósł zapach dojrzałych owoców, jakby i natura chciała ich pocieszyć w tej cichej, psiej stracie.