Kwiaty, które niosą radość

polregion.pl 20 godzin temu

Jesień odchodziła powoli. Żegnała się z miastem niespiesznie, zostawiając za sobą dywany z purpurowych i złotych liści, przesianych zimnymi promieniami słońca. Powietrze stało się przejrzyste, dzwoniące – już czuć było zapach zbliżającej się zimy. Gałęzie drzew ogałacały się, ale tu i ówdzie trzymały się jeszcze ostatni bohaterowie – uparte liście, jakby nie chciały się poddać do końca.

— Mieczyki i astry już przekwitają — pomyślała Kinga, idąc do swojego kwiaciarni. — Ostatni strażnicy jesiennego piękna.

Mieczykami od dziecka nazywała astry, a astrami chryzantemy. Kwiaty były jej miłością, jej istotą, jej oddechem. Gdy inne dziewczynki bawiły się lalkami, ona układała bukiety, rozkładała płatki, rysowała wianki. Jej marzenie się spełniło — otworzyła własną kwiaciarnię i teraz każdy dzień zaczynała od zapachu róż, koloru gerber i chłodu eukaliptusa.

— Kwiaty to nie tylko biznes. To życie. To ja sama — mówiła znajomym.

Kinga mieszkała w Poznaniu, w spokojnej dzielnicy niedaleko starego parku. Miała trzydzieści dziewięć lat. Żyła z córką Jagodą — maturzystką, bystrą, marzycielską i z twardym postanowieniem, by dostać się na uniwersytet.

Z mężem byli razem tylko trzy lata. Nie odszedł do innej kobiety — odszedł do matki. Po prostu. Spokojnie, jakby tych lat nigdy nie było. Nie znosił kwiatów. Nazywał je „miotłami”, narzekał, iż „całe parapety pozastawiane”. A Kinga nie mogła bez nich żyć — potrzebowała widzieć życie, czuć zapach, dotykać ciepła płatków pod palcami.

— Dopóki Jagoda nie dorośnie, żadnych mężczyzn. jeżeli już ktoś się pojawi, to tylko taki, który też będzie kochał kwiaty albo przynajmniej ich nie znienawidzi — zdecydowała stanowczo.

Miłość do kwiatów odziedziczyła po babci. Lato spędzała na wsi pod Kaliszem, gdzie pola ciągnęły się po horyzont, a łąki w pełnym rozkwicie przypominały niebiańskie dywany. Codziennie zbierała bukiety, a babcia dziwiła się:

— Kinguś, kto cię nauczył tak pięknie komponować?

— Nikt, babciu. Sama. Po prostu kocham. Jak dorosnę, otworzę kwiaciarnię, będziesz mnie odwiedzać.

— Wierzę, kochanie. Jesteś jak twój dziadek. On znał się na ziołach, zbierał kwiaty, tam na strychu znajdziesz jego książkę — wzdychała babcia.

Książka rzeczywiście istniała — stara, wytarta, ale magiczna. Kinga nauczyła się jej na pamięć, a do nastoletnich lat rozpoznawała wszystkie okoliczne rośliny. W szkole z biologii miała same piątki i już wtedy wiedziała: jej życie będzie związane z kwiatami.

Mama nie podzielała jej pasji. Wolała ogórki i pomidory w ogródku, a Kinga uparcie sadziła nasturcje i petunie tam, gdzie udało się wywalczyć skrawek ziemi.

— Nie wchodź z kwiatami do warzywnika — marudziła mama. — Tu ma być marchew!

A tata tylko się śmiał i mrugał: „Rośnie nam nasza kwiatowa królowa”.

Po szkole Kinga nie poszła na studia — i nie rozpaczała. Skończyła kurs florystyczny, dostała pracę w kiosku z kwiatami. Lata mijały. Pojawił się mąż — i zniknął. Jagoda dorosła, a Kinga w końcu otworzyła własny kiosk. Potem — prawdziwy sklep. Rodzice pomogli, a w dniu otwarcia Kinga płakała ze szczęścia.

— Mamo, udało mi się. To moje.

Od tamtej pory jej życie wypełniło się jeszcze większą ilością płatków, zieleni i wdzięcznych klientów.

Pewnego dnia przyszła do niej elegancka kobieta o imieniu Irena i, przyglądając się wystawie, powiedziała:

— Czy mogłaby pani udekorować restaurację na ślub mojej córki? Od dawna panią obserwuję — pani bukiety to nie kompozycje, to bajka.

Kinga się zgodziła. Nie dla pieniędzy — dla duszy. Wykonała wszystko z miłością: pastelowe kompozycje, żywe girlandy, subtelne akcenty. Gdy Irena weszła do sali, oniemiała:

— Co za talent… Dziękuję. Nie ma pani pojęcia, jak bardzo to wzruszyło moje serce.

Wieść o kwiaciarce Kindze rozeszła się po mieście. Posypały się zamówienia na dekoracje bankietów, jubileuszy, wystaw. Sklep stał się żywym sercem dzielnicy.

Aż pewnego dnia wszedł do niego mężczyzna — około czterdziestki, wysportowany, sympatyczny, uprzejmy.

— Dzień dobry. To pani Kinga? Potrzebuję bukietu. Wyjątkowego. Takiego, by kobieta od razu się uśmiechnęła.

Przyjrzała mu się uważnie. Wyraziste rysy, pewne siebie spojrzenie. I coś w jego głosie ją poruszyło.

— Bukiet dla kogo? Dla ukochanej, mamy, córki?

— Dla mamy. Skończy siedemdziesiąt pięć lat. Chcę, by poczuła ciepło.

Kinga ułożyła przepiękny bukiet z róż, gerber i gałązek eukaliptusa — żywy, oddychający.

— Dziękuję — powiedział. — Mariusz. Miło mi. Mam nadzieję, iż jeszcze się spotkamy.

Po trzech dniach rzeczywiście wrócił.

— Kinguś, nie spodziewałaś się? A ja mam trzy powody. Mamie bukiet się podobał — trafiłaś w sedno. Po drugie — spodobałaś mi się ty. A po trzecie — zapraszam cię na kawę. jeżeli pozwolisz.

Zagryzła usta, uśmiechając się lekko.

— Z przyjemnością. Czemu nie?

W kawiarni rozmawiali trzy godziny. Mariusz okazał się nauczycielem biologii. Rozmawiali o wszystkim: roślinach, książkach, filmach. Okazało się, iż więcej ich łączy, niż dzieli.

Od tamtej pory spotykali się. Razem jeździli w Tatry na sylwestra, on uczył ją jeździć na nartach, a ona — rozpoznawać odmiany tulipanów. Latem Jagoda dostała się na studia. A Kinga i Mariusz wzięli ślub.

Teraz byli razem — w miłości i w pracy. Pomagał jej w sklepie przed świętami, rozładowywał kartony, żartował z klientami. Pewnego dnia, przeglądając pudła, był świadkiem pewnej sceny:

Do sklepu wpadł młody chłopak, wystraszony, zdenerwowany.

— Pomóżcie! Pokłóciłem się z dziewczyną. Zróbcie taki bukiet, żeby mi wybaczyła!

Kinga zamyśliłaStworzyła bukiet z delikatnych róż, białych stokrotek i gałązek bluszczu, który szeptał o wybaczeniu, a gdy chłopak wręczył go dziewczynie, ich miłość odżyła na nowo, bo czasem wystarczy jeden gest, by naprawić to, co wydawało się stracone.

Idź do oryginalnego materiału