Kwaśne pomidory: jak przetwory zniszczyły więzi rodzinne

3 dni temu

Gorzkie pomidory: jak przetwory zniszczyły rodzinne więzi

Zofia Nowak, zmęczona po długim dniu, chciała zadzwonić do sąsiadki, ale nie zdążyła. Ledwie wzięła telefon do drżących dłoni, gdy rozległ się przenikliwy dzwonek, jakby zapowiadając burzę. Dzwoniła Halina – siostra jej zmarłego męża, kobieta, której telefony zawsze niosły ze sobą niepokój. „Czy coś się stało?” – przemknęło Zofii przez myśl. Halina dzwoniła rzadko, a każdy jej telefon był jak uderzenie pioruna.

Zofia niepewnie nacisnęła przycisk odbioru.

– Zosia, czym ty się tam zajmujesz?! – rzuciła się od razu Halina, choćby nie witając się. – Szósty raz do ciebie dzwonię!

– Nie zdążyłam podejść… – cicho odparła Zofia, czując, jak zmęczenie ciężkim brzemieniem przygniata jej ramiona.

– No jasne! – zaśmiała się Halina, ale w jej śmiechu było coś złośliwego. – Wiesz, po co dzwonię… Twoje pomidory w tym roku to sama sól! Mam inny przepis, musisz spróbować…

– Nie będzie więcej soli – ostro przerwała jej Zofia, a w jej głosie zabrzmiała stal. – I pomidorów nie będzie. Nic nie będzie.

– Jak to nic?! – Halina osłupiała, jej głos zadrżał z niedowierzania. – Co, obraziłaś się?

9 miesięcy temu

W małej wsi pod Lublinem Zofia Nowak co roku marzyła, żeby zmniejszyć swój ogród, ale każdej wiosny zaczynało się od nowa. Rozsada, grządki, nasiona – jak zaklęty krąg, z którego nie można się wyrwać. W piwnicy kurzyły się słoiki z ubiegłorocznymi przetworami, których nie zabrali ani dzieci, ani liczni krewni.

Kiedyś mąż, Józef, pomagał we wszystkim: kopał, podlewał, zbierał plony. Ale dwa lata temu odszedł i Zofia została sama przeciwko ogrodowi oraz niekończącemu się strumieniowi gości. Krewni Józefa przyjeżdżali regularnie – odwiedzić grób, pogadać i oczywiście naładować torby wiejskimi smakołykami. Najczęściej pojawiała się Halina, siostra zmarłego męża, ze swoimi wiecznymi prośbami i docinkami.

Dzieci Zofii przyjeżdżały rzadziej, ale pomagały z ziemniakami. Resztę robiła sama, szczególnie chroniła swoje pomidory i ogórki, nie ufając ich nikomu. Po tym, jak synowa raz tak spielała grządki, iż cała marchew uschła, Zofia w ogóle przestała dopuszczać kogokolwiek do prac, chyba iż jesienią – przy zbiorach.

– Mamo, po co ci to wszystko? – pytał syn Krzysztof. – Pracujesz na tym ogrodzie jak niewolnica, a potem rozdajesz. Popatrz na sąsiadkę Hankę – u niej tylko kwiaty i sad owocowy. choćby je sprzedaje! Ty też mogłabyś warzywa sprzedawać, a nie rozdawać wszystkim po kolei.

– A wy jak bez moich przetworów? – broniła się Zofia, ale w jej głosie było wahanie.

– Nam dużo nie trzeba, kupimy w sklepie – odpowiadała synowa Magda. – Policz: my bierzemy parę słoików, a ciocia Halina wywozi chyba dla całej swojej rodziny. Jej wciąż mało! Czas, żebyś żyła dla siebie, a nie dla nich.

– Tak, ale… – zaczęła Zofia, ale syn ją przerwał:

– Dość tych „ale”! Czas odpocząć!

Zofia wyjęła stare paczki z nasionami i zamyśliła się. Pomidory, ogórki, papryka, zioła – wszystko było w zapasie. Może dokupić nowe odmiany pomidorów i koperku? Ale w tym momencie się zatrzymała. Dzieci miały rację: po co jej to wszystko? Postanowiła, iż nie kupi nic poza zieleniną. Przetwory? Tylko dla siebie, i to trochę.

Pomyślała też o kwiatach, ale nie znała się na nich. Postanowiła poradzić się sąsiadki Hanki, ale zanim zdążyła wybrać numer, telefon znów zadzwonił. Znowu Halina.

„Czy coś się stało?” – pomyślała Zofia, czując, jak serce ściska złe przeczucie.

Halina dzwoniła rzadko i zwykle tylko z prośbami. choćby na święta zapominała złożyć życzeń. Dziwne, iż się odezwała zimą – jej wizyty zaczynały się zwykle latem, przed zbiorami.

Telefon zamilkł, ale po chwili znów zadzwonił. Zofia odebrała.

– Zosia, gdzie ty się chowasz?! – naskoczyła Halina. – Dzwonię do ciebie od pół godziny! Przecież zimą u was nic się nie dzieje – siedzisz i odpoczywasz!

– Nie zdążyłam… – zaczęła Zofia, ale Halina nie dała jej dokończyć.

– Dobra, nieważne. Chodzi o twoje pomidory – tyle w nich soli, iż jeść się nie da! Musisz zmienić przepis, mniej soli dodawać. I podobno ocet można zastąpić…

– Nie będzie ani soli, ani octu – zimno ucięła Zofia. – I cukru też nie. Dość, Halina, koniec.

– Jak to koniec? – osłupiała Halina. – Co, obraziłaś się na mnie?

– Nie, nie obraziłam. Po prostu jestem zmęczona. Będę teraz żyć dla siebie, odpoczywać. Dzieci od dawna mi mówią…

– Niech ci pomagają, a ty będziesz odpoczywać! – przerwała Halina.

– Moje dzieci są dobre, pomagają – spokojnie odparła Zofia. – A ty pamiętasz o moim zdrowiu? Lekarz powiedział: cukier za wysoki, dieta potrzebna. Więc ani soli, ani cukru.

– To wszystko ładnie, ale o nas nie zapominaj! – nie ustępowała Halina. – A co z rozsadą? Już przygotowujesz?

– Rośnie – krótko odpowiedziała Zofia, ale w duchu się uśmiechnęła. Rozsady jeszcze nie było i teraz na pewno nie będzie. Pięć krzaków pomidorów – i wystarczy. Dla siebie.

Pożegnawszy się z Haliną, od razu zadzwoniła do Hanki.

– Wpadnij – powiedziała do słuchawki. – Herbaty się napijemy, bo sama się nudzę.

Przy herbacie rozmawiały o wakacjach i planach.

– Chcę zająć się kwiatami, ale nic o nich nie wiem – przyznała się Zofia. – Ty choćby je sprzedajesz, i bez wysiłku.

– Kwiaty też wymagają pracy – uśmiechnęła się Hanka. – Ale to nie pomidory, nie trzeba ich marynować. Ja głównie sprzedaję w doniczkach, wnuczka pomaga przez internet. Na targ też chodzę, ale samej jest nudno. Gdyby z tobą – to co innego, ale ty chyba nie pójdziesz. A z twoimi słoikami w ogóle byłoby ciężko.

– Słoików już prawie nie mam, cała rodzina rozniosła – westchnęZofia uśmiechnęła się, patrząc na świeżo posadzone kwiaty, i pomyślała, iż życie wreszcie zaczyna się układać po jej myśli.

Idź do oryginalnego materiału