Pamięci Olega Sanockiego – wieloletniego nadleśniczego Nadleśnictwa Gubin, członka koła „Krzyżówka” Gubin.
Siedział przy kominku, na bujanym fotelu, który onegdaj kupił tacie na urodzinowy prezent, a który po śmierci ojca stał się jego ulubionym siedziskiem. Fotel był tak staromodny jak Oleg, który w chłodne dni wolał już siedzieć przy domowym ogniu niż na ambonie podszytej wiatrem.
W takie dni jak dzisiejszy – dżdżyste i pochmurne – dorzucał szczap i przeglądał stare albumy. Fotografie na papierze, niektóre jeszcze czarno-białe, przypominały mu łowy, kolegów, z których wielu, zwłaszcza w czasie pandemii, odeszło polować w Niebiańskich Dąbrowach, podchody pod ryczącego byka i wiosenne polowania na piżmaki…
W pamięci zatarły się wspomnienia, wyblakły kolory tamtych dni. Dopiero teraz, po bez miała pół wieku, zrozumiał sens napisu na albumie ze zdjęciami, który otrzymał po maturze od swoich podkomendnych ze Szczepu Harcerskiego im. Romualda Traugutta – „By czas nie zatarł i niepamięć”. Teraz rozumiał, iż zdjęcia pozwalają dłużej zachować wspomnienia, ożywiają je, przywracają w pamięci dawne, jakże krótkie chwile.
Siedział i przeglądał stary album ze zdjęciami z lat 60-tych. kilka ich było. W tamtych czasach mało kto miał aparat fotograficzny, zdjęcia robiono rzadko, często były złej jakości. Ale były, i dziś dla Olka, bo przecież nie Olega, jak prawidłowo powinno się odmieniać jego imię, stały się nierzadko źródłem wielu wzruszeń.
Historia z „krosowcem”
Z kuchni dobiegał zapach migdałowych pierników. Córka niewątpliwie chciała zrobić ojcu przyjemność bowiem był to jego ulubiony wypiek. Dorzucił drwa…
O, ta fotka. Stoją we trójkę. Leśniczy z nadgranicznego miasta, którego jurysdykcję znacznie ograniczali dowódcy nieistniejącej już 5 Saskiej Dywizji Pancernej, mający na terenie leśnictwa koszary oraz poligony, łowczy Stefan, wielki krotochwilarz i łowiecki łacinnik i on- młody myśliwy, który wtedy mocno zaciągał wschodnim zaśpiewem wyniesionym z domu rodzinnego, gdzie ciągle mówiono z akcentem przywiezionym z białoruskiej ziemi. Czwartym, który pstrykał, był Mikołaj, prezes koła.
Stoją uśmiechnięci, obejmujący się ramionami przed jakąś poniemiecką willą. Odwrócił zdjęcie -„Opole, czerwiec 1964” . Przeczytał i w głowie otwarła się klapka. Już wiedział – ta fotografia… to ich finał historii z inspektorem nadleśnictwa „krosowcem” jak go nazwali. Niech imię jego zapomniane będzie…
W tamtych latach drobnej zwierzyny było znacznie więcej i cieszyła się ona większym zainteresowaniem. Polowania na pióro odbywały się często, na polach spotykano liczne stada kuropatw. Graniczną Nysę i liczne śródleśne stawki zasiedlały kaczki, przy licznych miedzach kicały zające…
Polowania indywidualne zaczynały się w marcu na kaczory, a kończyły w grudniu kaczkami. Zimą, co tydzień lub dwa polowano zbiorowo na zające…
Zwierzyny grubej było mniej i dla myśliwych, przynajmniej oficjalnie, była mało dostępna. Większość trzeba było odstawiać do skupu, skąd wędrowała na zachód, przynosząc państwu dewizy. Dopiero w końcówce wykonania planu można było dzika spożytkować. Ale ponieważ dzik był zwierzęciem rzadkim, to zasadą było, iż upolowanego na polowaniu zbiorowym dzieliło się między kolegów – za szkody w uprawach rolnych płaciło państwo…
Polowania na grubego zwierza odbywały się rzadko. Trudno było spodziewać się wzmożonej pasji myśliwskiej, gdy 70 procent odstrzelonej zwierzyny grubej musiało iść do punktów skupu.
Broni kulowej też było niewiele, więc upolowanie grubego zwierza indywidualnie z dubeltówki było sztuką nie lada. Zdarzało się, iż koło choćby na polowaniu wigilijnym nie zdołało wykonać planu dostaw i cały pokot zwierzyny grubej jechał do punktu skupu, a myśliwi co najwyżej jakimiś narogami mogli zakąszać.
Trudności sprawiał też transport. Świetna do lasu Warszawa była rarytasem, Syrenkę posiadał mało kto. Najbardziej dostępnym środkiem transportu był rower, a koledzy posiadający motocykl byli uważani za szczęściarzy.
Pies o walorach użytkowych
Wydziały rolnictwa i łowiectwa Powiatowych Rad Narodowych, które ustalały plany łowieckie, a w ślad za nimi Nadleśnictwa, które za szkody płaciły, naciskały na coraz większy odstrzał dzika i jelenia.
-Dziadek, a to kto?
16 letni wnuczek, który po dziadku miał pasję łowiecką zaszedł niespodziewanie z tyłu i zobaczył fotografię. Marek był oczkiem w głowie dziadka. Wysoki, przystojny, dziewczęta z całej wsi i nie tylko oglądały się za nim. Przejął po dziadku zamiłowanie do myślistwa, którego nie przejawiali jego matka, ani ojciec. Już miał obiecane, iż jak tylko zda egzaminy – dziadkowy dryling stanie się jego własnością.
-O ,tu stoję ja, a tu moi mentorzy.
-A co to była za okazja?
Uśmiechnął się pod nosem.
-To cała historia. Kiedyś, gdy całą upolowaną grubą zwierzynę musieliśmy odstawiać do skupu, to trzeba było sobie jakoś radzić, by od czasu do czasu zjeść kiełbaskę z dzika. To sobie radziliśmy. W tamtych czasach, co Cię pewnie wnusiu zdziwi, było o wiele więcej dzikarzy. I nie o rasy jakieś tu chodziło. Liczył się pies o walorach użytkowych, kwalifikowany według jego przydatności, a nie papierów. W tamtych czasach wielu rolników uwiązywało psy przy zagonach ziemniaków. Psy te ujadały namiętnie na zbliżające się dziki. Taki właśnie pies, cięty na dziki, spuszczony z uwięzi, potrafił je przegonić, aby nie wracały w to miejsce przez kilka nocy. Pies mógł wtedy spać spokojnie, podobnie jak właściciel ziemniaków. Były Tomki i Atomki, Szariki, Rude, Cygany, Murzyny i na pewno wiele innych dziś już zapomnianych, ale najwięcej było Azorów, Burków i Morusów. Myśmy mieli Dianę i Pirata.
W tamtych latach pewien leśnik, nazwijmy go Kazimierz, zdobył takiego psa – dzikarza Tomka – a przy jego pomocy kształcił następnego Atomka. Zarówno Nadleśnictwo jak i koło łowieckie milcząco wspierały układanie psów przez leśniczego. Układanie generalnie polegało na tym, iż leśniczy codziennie chodził z psem do lasu i jak spotkali dziki, to szczuł na nie.
-A jaki jest związek tej opowieści z fotografią? – spytał rezolutnie wnuk.
-Zbliżało się Boże Narodzenie. Zostały 4 dni, a u Stefana, to ten z lewej strony fotki, za oknem wisiał tylko bażant, w lodówce pusto, nie miał nic, co można puścić w kiełbasy. Zosia, jego żona, mruczała na taką sytuację, więc rankiem pojechał do lasu, otropił dziki – to jeszcze były śnieżne zimy – i pojechał do Kazia. A iż mieszkałem tuż obok zabrał mnie ze sobą.
Co to jest klaperka?
Opowieść nabierała tempa. Marek przysunął pufę i usiadł naprzeciwko dziadka. Oleg opowiadał, a z każdym słowem obrazy z tamtych lat nabierały kolorów i zapachów. Las za Bieżycami znów był biały, śnieżne czapy okrywały młodnik, słońce z rzadka przebijało się przez chmury, mróz szczypał w uszy, puchowy śnieg delikatnie skrzypiał. Pachniało… zimą, świeżym powietrzem i północnym wiatrem. Tak, pomyślał Oleg, dla mnie każdy wiatr miał wtedy inny zapach. Dziś w tej zgniłej, ni to jesiennej, ni to zimowej aurze wszystko pachnie tak samo nieprzyjemnie. Oleg ciągnął opowieść dalej…
-Kazik, w młodniku nad Golcem są pewne dziki. Może wziąłbyś Tomka i byśmy zrobili drobną klaperkę- już od drzwi leśniczówki wołał nasz późniejszy łowczy.
-Dziadku, a co to jest klaperka?
Oleg uśmiechnął się szeroko
-Patrz Marku, to tylko 60 lat, a z naszego języka znikają pewne pojęcia. Przed wojną klaperką nazywano polowanie wigilijne – tak mówił mój ojciec – ale tego nie jestem pewien. My nazywaliśmy tak polowanie zbiorowe organizowane ad hoc w trzy – cztery osoby, z psem , czasami dwoma, z naganiaczem lub choćby bez naganiacza. Obstawiało się miot na przesmykach, puszczało psa i czekało na zwierza.
-To było legalne?
Oleg tylko uśmiechnął się pod nosem.
-W tamtych czasach kłusownictwo kojarzyło się z wnykami, sieciami, dołami, potrzaskami. Nie zawsze zgodne do końca z prawem polowania traktowane były raczej jako wyrównanie szans demokracji proletariackiej. Wy nam nie pozwalacie brać dzika do domu, to my sobie to rekompensujemy niewykazywaniem wszystkich upolowanych. Ale był jeden warunek – tak upolowaną zwierzyną myśliwy dzielił się z kolegami. jeżeli tego nie robił, jeżeli działał tylko dla własnej korzyści, uważany był za kłusownika i ścigany był przez kolegów. A, iż łatwiej było się z takim sobkiem rozstać niż dziś, to z reguły opuszczał w niesławie koło.
Odłożył fotografię na bok.
-Zrób mi kawy – poprosił – ale pamiętaj, co dziadek zawsze ci powtarza: kawa ma być jak kobieta – słodka, czarna i gorąca.
Taniec zwycięstwa
Marek wstał i poszedł do kuchni, a Oleg spojrzał w okno:- eh, to były czasy – klaperki, wspólne wypady i biesiady przy ognisku do głębokiej nocy. Nie to co dziś, każdy przyjeżdża sam, nalewki po polowaniu nie łyknie, zje grochówkę i do domu. Przy ogniskach siedzi tylko „stara gwardia”, a jej coraz mniej…
Marek wrócił z kawą. Oleg upił łyk:
-Dobra. Na czym to skończyliśmy?
-Na tym, iż pojechaliście do leśniczego.
-Dwa razy nie trzeba było mu powtarzać. Wsiedliśmy na rowery, załadowaliśmy Tomka do koszyka przy przedniej kierownicy i pojechaliśmy. Młodnik był nieduży. Stanęliśmy cichutko. Zaledwie naładowaliśmy dubeltówki, a Tomek zeskoczył już z bagażnika i pognał do młodnika. Dziki wyjechały i to wprost pod lufy. Bach, bach i dwa leżą. Dla leśniczego taki widok normalka, ale Stefan, z niewielkim jeszcze wtedy, doświadczeniem myśliwskim, odtańczył taniec zwycięstwa. Na przywiezienie dzików po niewielkim namyśle też znaleźliśmy sposób. I tak to się zaczęły nasze klaperki, które służyły głownie ratowaniu planu.
Kiedy bowiem po świętach okazało się, iż plan zagrożony i z powiatu już ślą joby, to Stefan poszedł do łowczego i uzyskał zgodę na nasze łowy.
Nazywaliśmy je „metodą na skowronka”. Polegała to na tym, iż w razie zagrożenia planu dostaw Nemrodzi wstawali skoro świt, objeżdżali w godzinę potencjalne miejsca zalegania dzików. Spotykali się w umówionym miejscu, gdzie był już Tomek i jego towarzysz Atomek, a reszta… Jak w pierwszym scenariuszu. Jeden mały miocik, hau, hau, padają dwa, trzy strzały no i po robocie. Rzadko wracaliśmy na pustych lufach. Metoda wydawała się bezbłędna, udawało się wiele razy, przeważnie dla ratowania planu, no czasami dla zaopatrzenia spiżarni. O wykonanie planu zarząd nie musiał się już martwić i znacznie wzrósł też prestiż kilku skutecznych myśliwych w kole. Aż doszło do…
Oleg znów wziął fotografie i zaczął się jej raz jeszcze przyglądać. Uśmiechnął się pod nosem, łyknął kawę i kontynuował:
-Zawsze po takim polowaniu, gdy dziki wisiały wypatroszone i gotowe do transportu do skupu, siadało się w biurze leśniczego, a leśniczyna smażyła wątróbkę. Świeża wątróbka, to był wtedy rytuał w większości kół. Leśniczyna robiła ją wspaniale, wiejski chleb miał smak jakiego już dziś żaden nie ma, a i coś na poprawę trawienia zawsze się znalazło. Któregoś razu na ten ceremoniał trafił pracownik nadleśnictwa, nie myśliwy. Ale wtedy ludzie byli bardziej towarzyscy, więc zaprosiliśmy go do stołu, a on wyciągnął ze skórzanej aktówki całkiem przyzwoitą butelczynę zalakowaną czerwonym lakiem. Tym razem ceremoniał przeciągnął się długo. Wreszcie inspektor uznał, iż czas wracać. Na pożegnanie dostał całą szynkę, by podzielił się z rodziną.
Niestety miał pecha. Czy to jakiś zwierz przemknął mu przez drogę, czy się zagapił, czy skowronek przeleciał mu nad głową, w każdym razie wracając do domu pechowo wjechał motocyklem w piach no i… się przewrócił, a iż nie mógł jakoś wstać o własnych siłach, to pomocy udzielił mu, co za pech, nadjeżdżający patrol milicyjny. Milicjanci nosy mieli jak wyżły i wnet wyczuli, iż gość jechał na dwóch gazach. Bo trzeba pamiętać, iż w tamtych czasach, bez alkomatów, nos milicjanta był ważnym instrumentem jego pracy.
Delikwenta wsadzono do „Warszawy”, a jeden z milicjantów był uprzejmy pojechać jego „WFM-ką” na posterunek. Tam przeprowadzono tzw. czynności. Gdy ujrzano zawartość jego torby to się dopiero zaczęło…
Nazajutrz telefony z nadleśnictwa do wszystkich leśniczych z pytaniami, czy wiedzą skąd wzięła się szynka z dzika w torbie inspektora zapaliły w głowach uczestników biesiady czerwone lampki. Było jednak za późno. Po 24 godzinach, gdy milicjanci skutecznie udowadniali, iż to nie żadna tam świnia, tylko mięso z dzika nieudolny „krosowiec” pękł i wszystko wypaplał.
Nastąpiły jednoczesne przeszukania w domach biesiadników, które nie dały jednak spodziewanego rezultatu. Dziczyzna, choćby jeżeli ją mieliśmy – wyparowała. Ale cała ferajna wylądowała w Lubsku na Komendzie Powiatowej. Chłopaki nie pękali, bo nie z jednego pieca w czasie wojny i po wojnie chleb jedli, a milicjanci też zbyt natarczywi nie byli. Udowadnialiśmy nawet, iż ten parszywy kablarz mści się na leśniczym za jakieś spory z przeszłości. Sprawa stała się poszlakowa, a dowodów, oprócz zeznań inspektora – krosowca -nieudacznika, nie było.
-Udało się Wam – uśmiechnął się Marek
-Nie, tak prosto nie było. Historia miała ciąg dalszy. Milicjanci nadali sprawie kryptonim „Skowronek” i skierowali ją do Sądu Łowieckiego, który też jakoś nie mógł sobie poradzić. Następnie bezskutecznie rozpatrywał ją Sąd Łowiecki w Opolu, w którym też byli ludzie, którzy wątpliwości brali na korzyść oskarżonych.
Kto rano wstaje
Sprawę umorzono. To po tamtej rozprawie prezes wykonał to zdjęcie. Co prawda jakiś gorliwy nadleśniczy, który nie był chyba wtedy myśliwym, odwoływał się jeszcze do prokuratury, ale jemu też życie się nieco skomplikowało i sprawa ucichła. Myśliwym zwrócono zarekwirowaną broń, a jak wynika z drobnych przecieków, główny sędzia w Opolu zamykając sprawę miał powiedzieć: „Kto rano wstaje temu Pan Bóg, daje pod warunkiem, że… szanuje skowronki.”
Fot Włodzimierz Puchalski