**Dziennik, 15 marca**
— Żadnych dokumentów? Ani dowodu, ani choćby imienia? — Anna Kowalska zmarszczyła brwi, wpatrując się w kartę pacjenta. Głos miała spokojny, ale w oczach czaił się niepokój.
— Nic — pokręciła głową starsza pielęgniarka. — Znaleźli go na ławce w parku. Tej nocy było minus dwadzieścia stopni, temperatura ciała prawie krytyczna. Ma też krwiak na potylicy — pewnie się uderzył. Ale najważniejsze, iż cudem przeżył.
Anna przeniosła wzrok na mężczyznę — około czterdziestki, bladą twarz przecinała siwizna w zarostu. Leżał pod kroplówką, oddychał równo. Wyglądał schludnie, jakby nigdy nie był bezdomnym. Ręce czyste, paznokcie przycięte.
— Piąty dzień tu leży. Policja sprawdza bazy — zero trafień. jeżeli się nie wyjaśni, za tydzień trafi do ośrodka — westchnął dyżurny lekarz.
— Mogę z nim porozmawiać? — Anna powiedziała to niespodziewanie choćby dla siebie. Coś ją przyciągało. Intuicja? Coś więcej?
— Dzień dobry. Jak się pan czuje? — uśmiechnęła się, wchodząc do sali.
— Dziękuję, lepiej. Dziś śniło mi się… iż idę przez pole. Rośliny dziwne, nieznane. Dotykam ich liści, badam… — mówił cicho, jakby do siebie.
— To dobry znak — Anna zmierzyła ciśnienie. — Może pamięć wróci. Jak mam pana nazywać?
Zamyślił się.
— Tomasz… Chyba tak się nazywam.
Kilka dni później siedział na łóżku, spuszczając wzrok.
— Jutro wypisują. I wie pani, co jest najstraszniejsze? Nie to, iż nie pamiętam przeszłości… Tylko iż nie wiem, dokąd iść. Kim jestem? Po co?
Anna długo patrzyła w jego szare, spokojne oczy, aż nagle powiedziała:
— Mam wolny pokój. Zostanie u nas. Dopóki się nie odnajdzie.
— Kogo ty do domu przyprowadzasz?! — oburzał się jej syn Kacper. — Mama, on jest nikim! choćby siebie nie zna!
— Czasem trzeba po prostu zaufać — odparła cicho. — Czuję, iż nie jest zagrożeniem. To jemu jest trudniej niż nam.
Tomasz starał się nie zawadzać. Wstawał wcześnie, jadł osobno, mył naczynia, naprawiał półki, zakręcał cieknący kran. Był w domu, ale jakby niewidzialny.
Aż pewnego dnia Kacper wrócił ze szkoły wściekły.
— Spaliłem sprawdzian — mruknął.
— Pomogę ci — Tomasz się odezwał. — Algebra to jak język. Jak zrozumiesz zasady, wszystko staje się proste.
Przez niedowierzanie przebiła się iskra nadziei. Po dwóch godzinach Kacper patrzył na niego jak na magika:
— Pan chyba był nauczycielem?
— Nie wiem… Dziękuję.
Później Magda, przyjaciółka Anny, opowiadała zdumiona:
— Twój Tomasz uratował mi kontrakt! Wszystkie kwiaty u klienta umierały, a on w dwa dni znalazł błąd w składzie wody. Jakby rozmawiał z roślinami!
— Może jest botanikiem? — Anna wzruszyła ramionami.
— Sam nie wie. Ale mówi o nich jak o przyjaciołach.
Wieczorem Kacper wpadł do kuchni:
— Mamo, on gra na pianinie! Usiadł i zaczął „Etiudę Rewolucyjną”. Nigdy czegoś takiego nie słyszałem!
— Nie pamiętam, żebym grał — Tomasz był zakłopotany. — Palce same wiedziały.
Nocami chodził po pokoju, niespokojny.
— Czuję, iż jest blisko. Twarze, miejsca, zapachy… Ale jak niemy film. Brakuje dźwięku. I światła.
Minęły trzy miesiące.
Na targu obcy mężczyzna krzyknął:
— Marek! To pan! Marek Nowicki!
— Pomyłka — Anna przyspieszyła kroku. — To Tomasz.
— Nie! Marek Nowicki, doktor botaniki. Poznaliśmy się na sympozjum!
Tomasz milczał. W końcu szepnął:
— Nie wiem. Może. Ale boję się przypomnieć. A jeżeli w przeszłości było coś złego?
Wieczorem zadzwonił dzwonek. W drzwiach stanął chudy mężczyzna:
— Jerzy Wiśniewski. Detektyw. Szukam botanika — zaginął rok temu. Ktoś pana rozpoznał.
Tomasz wyszedł w milczeniu.
— Jest pan Markiem Nowickim?
— Nie pamiętam. Mam amnezję.
Detektyw podał zdjęcie. On, ale inny. Okulary, staranna fryzura. Obok kobieta o zimnych oczach.
— To pańska żona. Joanna. Ona mnie wynajęła.
Gdy zostali sami, Tomasz powiedział:
— Nie pamiętam jej. I nie chcę. Gdyby to była miłość — czy można by zapomnieć?
Joanna przyszła osobiście. Chłodna, stanowcza. Bez pocałunku, bez uścisku.
— Jedziesz ze mną.
— Nie jestem gotowy.
— Jutro wyjeżdżamy. Koniec tej farsy.
— Kim jest Piotr Sokołowski?
— Skąd znasz to nazwisko?! — po raz pierwszy głos jej zadrżał.
— Chcę wiedzieć wszystko. O projekcie. O zdradzie. O tym, co się stało.
Nocą przyszedł do Anny.
— Przypomniałem sobie. Nie wszystko, ale najważniejsze. Ten notatnik… — pokazał zniszczony zeszyt. — To moje formuły, odkrycia. Nowy gatunek roślin. Piotr chciał je ukraść. Joanna była w to wmieszana. Usłyszałem ich rozmowę. Uciekłem na ekspedycję, ale w lesie… upadek, uderzenie. I ciemność.
Rano Kacper wpadł jak burza:
— Mamo! Słyszał, jak Joanna mówiła z Piotrem! Chcą go wywieźć, zanim znajdzie dowody!
— Za późno — Tomasz był spokojny. — Wszystko jest tu. Notatnik to moja broń. Idę na policję. Albo do uczelni. Niech prawda wyjdzie na jaw.
Joanna wróciła.
— Marek, jedziemy.
— Nie.
— Nie rozumiesz, z kim grasz…
— Właśnie rozumiem. Żegnaj.
Gdy drzwi się zatrzasnęły, popatrzył na Annę.
— Zostanę. jeżeli pozwolisz.
— Pozwalam. Zawsze.
Pół roku później na ich balkonie stały dziesiątki donic. Kacper z wyróżnieniem w ręku, Anna uśmiechnięta.
— Nie sądziłam, iż jedno spotkanie wszystko zmieni.
— Myślę, iż czasem zgubić się — to znaleźć coś ważniejszego.
Wziął ją za rękę.
— Odnalazłem nie tylko siebie. Odnalazłem was.
Wiosna. Nowe życie. Nowa historia.
Prawdziwa.
*Dziś zrozumiałem, iż czasem obcy stają się bliżsi niż ci, którychI nigdy nie przypuszczałem, iż to właśnie w zapomnieniu odnajdę prawdziwe szczęście.