HISTORIA CHAŁUPY Z BILCZYC. PAMIĘĆ DAWNYCH LAT

gazetagdowianin.pl 1 tydzień temu
O opracowaniach Leszka Grabowskiego na temat ziemi gdowskiej wspominaliśmy już na łamach Gazety Gdowianin. Autor wnosi wielki wkład w badanie historii dotyczącej naszych terenów. W Małopolskiej Bibliotece Cyfrowej można odnaleźć publikacje jego autorstwa o wielkiej wartości. Dzisiaj polecamy historię chałupy z Bilczyc. Cudowna opowieść, która przeniesie nas w czasie do dawnych lat.
Następnym domem po lewej stronie drogi, jakieś dwieście metrów dalej (za szkołą), był dom mojej babki, zwany „Graboscówką”. Był to dom – skansen, swym wyglądem zewnętrznym i zawartością wnętrza sięgający lat 80-tych XIX wieku, czasów młodości moich pradziadków, a może jeszcze dalej. Ten dom, wraz z przyległą do niego stodołą, mógł zostać wybudowany zaraz po ich ślubie i jak na te lata musiał być efektowną budowlą, ale teraz przypuszczam, iż był jeszcze starszy, może choćby o pół wieku. Zbudowany był z drewnianych bali, od zewnątrz i wewnątrz pokrytych gliną, a ściany zewnętrzne były bielone wapnem o charakterystycznym niebieskawym podbarwieniu. Stał na niewielkim wzniesieniu, wzdłuż drogi do Nowej Wsi i był od niej oddalony o jakieś dziesięć metrów. Droga ta, kamienista i wiecznie zakurzona, przebiegała tu płytkim wąwozem. Nieco bliżej, przed samym frontem chaty, równolegle biegła niewielka, polna dróżka, regularnie wydeptywana przez ludzi. Tuż przed oknami chaty, na zboczu wiejskiego traktu, stał wielki dąb, który w czasach mojego dzieciństwa mógł liczyć ze 100 lat. Pod koniec lat 60-tych, w czasie naszego pobytu w chałupie, uderzył w niego piorun i przepołowił go, choć na szczęście nie powalił. Aż wierzyć się nie chce, iż to potężne wyładowanie nikogo z nas nie poraziło, może za sprawą piorunochronu, który niedawno zamontowano, w ramach powszechnej we wsi akcji. Dąb tylko jakimś cudem nie zwalił się na chałupę, ale to wielkie drzewo niebawem musiało zostać usunięte, niestety z wielką stratą dla otoczenia.
Do glinianej sieni tego skansenu, która przecinała cały dom, aż do wyjścia na podwórze, wchodziło się po kilku kamiennych schodkach. Jedyny pełny widok jego fasady szczęśliwie zachował się na zdjęciu z rodziną mojej babki, gdzieś z 1944-go roku, wykonanym ręką jej brata Andrzeja. Razem z moim bratem i „Grubym”, przy użyciu prymitywnych aparatów fotograficznych marki: Druh, a potem AMI, też wykonaliśmy kilka zdjęć, ale mało profesjonalnych, z których żadne nie obejmuje całości jego fasady. Część z tych zdjęć, które zostały wykonane w latach 1965-68, też szczęśliwie ocalało.
Po obu stronach domu, od jego wnętrza, drzwi były „zapierane” dzięki archaicznych zasuw, drewnianych kołków wsuwanych między drewniane „uszy” drzwi i futryny, na zasadzie klina. Od zewnątrz drzwi frontowe były zamykane na kłódkę, przy użyciu zwykłego skobla.
Po prawej stronie sieni znajdowały się dwa pomieszczenia, zajmujące naroża budynku: zaraz za wejściem komora gospodarcza, w której było przechowywane drewno i węgiel na opał, a dalej stajnia, ta przylegająca do podwórka, która była obszerniejsza. Miały malutkie okienka, a w zasadzie tylko dające liche światło prześwity.
Mariana i Jadźkę mama dostała na Klęczanej od swojej siostry, jako pisklęta, chyba w 1961 roku i te dalej, u naszej babki, pędziły swój sielski, długi żywot. W chałupie urzędował też kot, często wygrzewający się na przypiecku lub na progu domu, którego imienia już nie pamiętam. Zabraliśmy go z sobą na wakacje, bo szkoda nam było go zostawić na podwórku kamienicy. Było to prawdopodobnie w 1959 roku. Pozostał tu na stale pilnując, by naszą babcię nie gnębiły myszy. Czuł się tu wyśmienicie, choć ledwo żywy przetrwał podróż autobusem, schowany w worku. Był to nasz pierwszy kot, którego dostaliśmy od ciotki Karolki, ale nie ostatni. Później w naszym domu była cała plejada kotów, z moją ukochaną Pindzią na czele, śliczną czarno-biała kociczką.
Po śmierci „dziadka” i pozbyciu się majątku, moja babka, która była osobą bardzo mało wymagającą w stosunku do siebie, w pomieszczeniu po stajni urządziła sobie letnią sypialnie na „kopce słomy”. Wcześniej pomieszczenie to zostało dokładnie wyczyszczone i wybielone. Zresztą na kopce słomy\ często sypiała również w izbie, podczas naszego pobytu. Widać tak czyniono dawniej, gdyż dom ten był zbyt mały na tak dużą rodzinę. Jeszcze zaraz po drugiej wojnie światowej, gdy na jakiś czas zamieszkał tu Jędrek Grabowski, brat babki z żoną i córką, razem z moim ojcem, babką, jej mężem i prababką mieszkało tu w sumie siedmioro osób. A przecież często dojeżdżały tu jeszcze inne jej siostry z mężami bądź dziećmi: Józka Frankiewicz, Staszka Hablowa i Hanka Nyklowa.
Śmierć mego „dziadka” – Józefa Bogdy, w 1960 roku była kresem rodzinnej sielanki. Po jego zgonie rodzina mojej babki postanowiła pozbyć się resztek rodzinnego areału uprawnego, na którym do tej pory gospodarowała moja babka, wraz ze swym mężem. (……….). Mojej babce pozostawiono dom, w którym mieszkała do końca życia i przyległą do niego posesje, ze stodołą i ogrodem. (………..)
Z lewej strony sieni były dwa wejścia: do części mieszkalnej, która znajdowała się od frontu domu oraz do niemal zaciemnionej „komory” (była tam jednie niewielka szparka w ścianie), stanowiącej swoistą chłodnie i służącej do przechowywania żywności. Z tej północnej strony domu słońce praktycznie nie świeciło. Były wiec w „komorze” towary długo przechowywane, jak: zboże w beczkach oraz workach, mąka w workach, groch, warzywa (czosnek, cebula, buraki i ziemniaki) i suszone grzyby, jak i żywność do bieżącego użytku, w tym głównie nabiał: sery wyciśnięte w serwetkach, „wyrzeźbione” masło, mleko słodkie i zsiadłe, oba w glinianych garnkach, śmietana w garnuszkach, czy jaja ułożone w słomie. Opis ten oczywiście dotyczy czasu, gdy żył jeszcze dziadek Bogda i mój ojciec, a dom tętnił rodzinnym życiem. Z czasem zawartość tego spichrza stawała się coraz bardziej uboga, bo babka przechowywała tu tylko nabiał, którym potem handlowała w Krakowie, a z roku na rok przyrastało tylko pajęczyn.
Między drzwiami do izby i komory w glinianej posadzce sieni wykopany był „loch”, głęboka dziura zasłonięta drewnianą drabinką, która służyła także do schodzenia w otchłań tej ciemnej czeluści. Tutaj przechowywane były głównie białe buraki dla bydła, zwane „korpielami”, przywożone tutaj z pola przy użyciu „tragaca”, wiejskiej i jakże archaicznej odmiany dzisiejszych jednokółkowych taczek. Gdy już nie było krów w lochu przechowywane były ziemniaki, a z czasem stał się on całkiem pusty i służył jedynie do zabawy. Dla nas łobuzów stanowił wtedy znakomitą kryjówkę przy zabawie w chowanego, podobnie jak strych. Panował tam zawsze miły chłód, ale dawał się też odczuć specyficzny zapach lekko zatęchłych ziemniaków.
Po prawej stronie sieni, licząc od wejścia, pomiędzy drzwiami do komórki i stajni, tuż przy ścianie zaczepiona była drewniana drabina, która wiodła „na strych”, zwykle zamykany zasuwą na zawiasach. Z kolei tuż za drzwiami wejściowymi, też z prawej strony, stały tzw. żarna. Były one archaicznym, kamiennym młynem, wykorzystywanym do przemiału ziaren zbóż na grubą mąkę. Sercem urządzenia był płaski, ale jakże ciężki kamień w kształcie walca, z okrągłą dziurą w samym środku, do której wsypywało się mielone ziarno. Walec był wprawiany w ruch okrężny przy użyciu drewnianej rączki, której jedna końcówka była wsuniętą do otworu, jakby uszka, przyczepionego do ściany powyżej urządzenia, nad samym środkiem walca, druga zaś wchodziła w otwór wykonany blisko obwodu mielnika. Jakąż frajdą, choć wymagającą sporego wysiłku, było mielenie ziarna na pyszną, wieczorną zacierkę („zocirkę”), „egzotyczny” przysmak mojego dzieciństwa. Z umielonej mąki, dodatkowo przesianej przez sito i zmieszanej tylko z wodą, na stolnicy urabiało się ciasto. Z tej breji manualnie skubano małe kluseczki, wrzucane następnie do gorącego mleka. Choć nigdy nie lubiłem mleka „zocirka” zawsze mi smakowała, zwłaszcza lekko osłodzona cukrem.
Do części mieszkalnej wchodziło się przez drewniane drzwi, dodatkowo wzmocnione metalowymi okuciami, a „zatykane” archaicznym urządzeniem zapadkowym, dziś spotykanym jedynie w skansenach, działającym na zasadzie dźwigni. Od strony sieni kciukiem naciskało się okrągłą blaszkę, jakby bębenek, która podnosiła zapadkę po drugiej stronie drzwi i odblokowywała zamek. Teraz wystarczyło już tylko pociągnąć bądź popchnąć drzwi za metalowy uchwyt sprzężony z blaszką.
Część mieszkalna składała się z dwóch izb: dużej kuchni, wyścielonej od spodu glinianym klepiskiem, wtedy już bardzo nierównym oraz nieco mniejszej, podłużnej izdebki, wytwornej izby z drewnianą podłogą, jakby odświętnego pokoju. Ta pierwsza izba była odpowiednikiem czarnej izby, druga zaś białej. Klepisko, wcześniej pokropione wodą, zamiatało się przy użyciu wiklinowej miotły („mietły”), tzw. „drapacy”.
Wejście do izdebki prowadziło prosto z kuchni, przez drewniany stopień. W czasach mojego dzieciństwa drzwi pomiędzy obu izbami były już mocno spaczone i nie domykały się tak, iż wieczorem do izdebki zawsze wkradało się delikatne światło od kuchennej lampy. „Elektryczność” została tutaj zamontowana na początku lat 50-tych, ale tylko w izbie kuchennej. Była w niej tylko jedna lampa, a w niej tylko jedna żarówka. Była ona zawsze zabrudzona przez gromadzące się wokół niej muchy i ćmy. W białej izbie, zwanej izdebką, naszej sypialni, przez cały czas królowała lampa naftowa, z cudownym zapachem nafty i delikatnym, migocącym światłem. Jeszcze dziś, gdy zamknę oczy, widzę jak na dłoni niepowtarzalne wnętrze obu izb, które nieraz śni mi się jeszcze po nocach.
Życie codzienne i towarzyskie toczyło się w dużej izbie. Było to pomieszczenie o dwóch frontowych oknach, zamykanych od wewnątrz na haczyk, na których parapetach, w doniczkach, zawsze stały czerwone i białe pelargonie. Pod ścianą zewnętrzną ustawione były drewniane ławy, a pomiędzy oknami stał stół pokryty ceratą. Często, gdy nie spożywano posiłku, na stół kładło się śmieszne, ale skuteczne urządzenie do chwytania much, które posiadało kształt klosza zwężającego się u góry w wąską szyjkę. Do wnętrza wlewało się osłodzoną ciecz i wówczas owady, wabione wonią cukru, wlatywały przez wąską szyjkę do wnętrza klosza, a tam w zamkniętej przestrzeni wpadały do lepkiej cieczy. Much w izbie było zresztą tak dużo, iż nie pomagało ani to podstępne urządzenie, ani porozwieszane pod „powałą” „lepy” na muchy, choćby w dużej ilości.
Kto dziś już pamięta te „lepy”, czyli zawieszane pod sufitem lepkie, wąskie paski. Wieczorem wokół lampy niepodzielnie królowały muchy, ćmy i komary, wabione jej światłem. Nie pozostawało nic innego, jak przyzwyczaić się do obecności owadów i chronić przed nimi jedynie izdebkę, naszą sypialnię, co było o tyle łatwiejsze, iż było tu zawsze mroczno, zwłaszcza po zasunięciu firanki. Ale muchy i komary zawsze dawały w kość, jedne nad ranem, drugie w nocy.
W rogu kuchni, na ścianie przylegającej do izdebki, w jej części bliższej frontu stała stara, drewniana szafa, która należała do mojego „dziadka”. Przechowywał on tutaj swoje najcenniejsze ciuchy: płaszcze i garnitury, pewnie jeszcze z czasów przedwojennych i świąteczne buty.
W przeciwnym rogu izby, na ścianach przylegających do izdebki i komory, stał duży, wiejski piec, zawsze bielony, z charakterystycznym przypieckiem, na którym często królował kot. Z jego boku widać było „szabaśnik”, metalową komorę do pieczenia chleba i ciast. Na przypiecku stało żelazko na „duszę”, w razie potrzeby ożywiane żarem z pieca. Pod popielnikiem stała skrzynka na popiół, w której tkwił pogrzebacz. Koło pieca, na drewnianym stołeczku stał „szaflik” na pomyje, a tuż obok miednica do mycia rąk, rzadziej innych części ciała, umocowana w drewnianym stelażu, z wyciętą dziurą pośrodku. W tych czasach z uwagi na notoryczny brak bieżącej wody, którą donoszono w wiadrach ze studni, pomyje powstałe po myciu naczynia swą zawartością i kolorem budziły lekką odrazę. W niektórych gospodarstwach pomyje stanowiły pokarm dla świń, tak były „treściwe”. U mojej babki nie było przy domu studni, więc woda z konieczności była noszona od najbliższych sąsiadów: Kędryny lub Biernata. Była ona dźwigana w dwóch wiaderkach, przy pomocy charakterystycznego, drewnianego nosidła z wgłębieniami na ramiona.
Resztę ściany od strony komory zajmowały: podwieszana półka do suszenia naczyń, zaopatrzona w jakby igły, na których zaczepiano garnki oraz ozdobny kredens. W górnej części był on zaszklony i tam obok szklanek i resztek porcelany ustawione były gliniane garnuszki i miski, a w części dolnej, zamykanej parą drzwiczek, które były obite ozdobnym, metalowymi okuciami, przechowywane były metalowe garnki, durszlaki („druszlaki”) i naczynia, nieraz już dobrze przerdzewiałe i połatane.
Na ścianie przyległej do sieni, po obu stronach drzwi wejściowych, stały ozdobne, drewniane ławy z oparciami, które w razie potrzeby można było rozkładać i wówczas wewnątrz siedzenia powstawało miejsce do spania, na kształt koleby. Były to ulubione miejsca, gdzie zawsze zasiadali goście, których w domu mojej ukochanej babci nigdy nie brakowało. Na ścianach ponad ławami były pozawieszane płócienne makatki z wyhaftowanymi rysunkami; w ich dolnej części były z kolei powypisywane wielce pouczające aforyzmy, jak np.: „zgoda buduje, niezgoda rujnuje”. Tych makatek było kilka, ale treści zawartych tam haseł niestety już nie pamiętam. Na ścianie między oknami wisiał również niewielki obrazek, przedmiot oprawiony w drewnianą ramkę, dawna pamiątka pielgrzymowania do Kalwarii Zebrzydowskiej, z planem dróżek pątniczych oraz kaplic. Z kolei nad wejściem do izdebki wisiało zdjęcie ślubne moich rodziców, które było silnie retuszowane, strasznie „cukierkowe”. Podobne zdjęcie ślubne mojej babki i „dziadka” Bogdy wisiało bodaj nad lustrem w izdebce. To pierwsze zdjęcie, mocno podniszczone, jest do dzisiaj u mnie, nie wiem natomiast, co stało się z tym drugim. Oba pochodziły z warsztatu Franciszka Kalety, kuzyna mojej babki, a retusze były dziełem jego syna Juliusza. Taka to wtedy panowała moda na tandetne upiększanie.
Jak już wspomniałem do izdebki wchodziło się prosto z izby przez wypaczone drzwi, pokonując jedynie niewysoki próg. Był tu zupełnie inny świat, zawsze lekko przyciemniony, w którym panował zgoła odmienny nastrój: ciszy i chłodu. Mieszały się tutaj różne zapachy: drewna i nafty oraz słomy i siana, te ostatnie dolatujące z sienników. Przez otwarte okienko wlatywała cudowna woń sadów, łąk i pól. Nie przeszkadzała tym doznaniom przeźroczysta firanka, chroniącą nieco przed komarami. W obu rogach izby, tych od strony stodoły, były posadowione dwa drewniane łóżka, wyścielane słomianymi siennikami, nasze miejsce do spania. W wietrzne i mokre dni okienko było zamykane na metalowy haczyk. Cóż to była za rozkosz spać na takim miękkim posłaniu, trzeba się było tylko przyzwyczaić do nieco przyciężkawych pierzyn i twardawych od nadmiaru pierza poduszek. Pościel pachniała słońcem, bo często była suszona na żerdzi, która stała obok ogródka przylegającego do stodoły.
Pod oknem izdebki stał niewielki stolik, na którym późnym wieczorem tliła się lampa naftowa. Nad łóżkiem od strony izby, gdzie w dzieciństwie zawsze sypiałem razem z matką, wisiał kiczowaty obraz odpustowy, który przedstawiał Jezusa pośród niezliczonego stada owiec. Pamiętam, iż pewnego razu, gdy miałem problemy z zaśnięciem, zacząłem liczyć owieczki na obrazie i…….zasnąłem gdzieś przy pięćdziesiątej sztuce. Po przeciwnej stronie stołu nad łóżkiem też wisiał jakiś obraz o treści religijnej, chyba Matka Boska, ale jego wizerunku dokładnie już nie pamiętam. W miejscu ciągu kominowego, tuż za moim łóżkiem, a przed drzwiami wejściowych do izby, stał niewielki piecyk na kształt żeliwiaka.
Na tej samej ścianie izby, ale po drugiej stronie drzwi, bliżej okna frontowego, stała pięknie intarsjowana, wielka skrzynia posażna mojej prababki, a w niej zgromadzona była stara bielizna i chusty sprzed dziesięcioleci. Natomiast kąt przy samym oknie frontowym zajmowała równie pięknie rzeźbiona stara szafa, w której przechowywane były równie stare odzienia mojej babki i pewnie prababki, głównie bluzki, żakiety i płaszcze. Bok szafy szafa przylegał do wspomnianej powyżej skrzyni. Jaka szkoda, iż wtedy nie zwracałem większej uwagi na kolorystykę tych ubiorów, jakże barwnych i archaicznych w swym wyglądzie, kiedyś pewnie super modnych. Po przeciwnej stronie okienka, w drugim rogu izdebki, stało duże łoże, w którym sypiała i wyzionęła ducha moja prababka, a nad nim wisiał inny obraz o treści religijnej, też z podobizną Matki Boskiej.
Moja prababka zachowała się co nieco w mojej pamięci, wszak zmarła dopiero w lecie 1959 roku. Dożyła sędziwego wieku i w chwili śmierci liczyła 94 lata. Pod koniec lat 50-tych leżała już na stałe w swym łożu i była całkowicie zdana na pomoc swej córki Karolci, która skakała koło niej z wielką gorliwością. My spaliśmy po przeciwnej stronie izdebki, ale sen dziecka był tak twardy, iż jej obecność i częste prawdopodobnie grymasy kompletnie nam nie przeszkadzały. (………..)
Naprzeciw drzwi do izdebki, na zewnętrznej jej ścianie, stały dwa meble. Pierwszym z nich był piękny kontuar w przyciemnionym kolorze, szeroko rozłożony na podłodze. W dolnej części posiadał on cztery wysuwane na zewnątrz, duże szuflady o eliptycznym kształcie, w których przechowywana była stara, ale ciągle jeszcze solidna bielizna pościelowa oraz różne odświętne obrusy i serwety, jakże rzadko już wtedy używane. Górna powierzchnia zakończona była szerokim, marmurkowym blatem, na którym poukładane były różne pamiątki rodzinne. Do blatu przy ścianie przylegało wielkie, profilowane lustro, a nad nim, o ile pamięć mnie nie zawodzi, wisiał wspomniany już portret ślubny mojej babki, nadmiernie „wylukrowany”, aż do granic absurdu, dzieło z pracowni Franciszka Kalety z „Klina”. Może i sam kontuar pochodził z jego warsztatu stolarskiego, bo trudnił się on też stolarką artystyczną.
Drugi mebel był mniej ozdoby i była to szafka, jakby spiżarka, z półkami w środku, zamykana jednoczęściowymi drzwiczkami na zawiasach, z dziurkami w górnej ich części, widać dla lepszej wentylacji. Ów mebel, swoista spiżarko-chłodziarka, służył w naszych czasach, jako „lodówka”. Tu przechowywało się podręczną żywność, jak: chleb, masło, ser, czy wędliny, jako iż w izdebce zawsze panował przyjemny chłodek.(…….)
W poprzek izdebki, pod samą powałą, zamocowana była gruba belka, która stanowiła element konstrukcyjny, podtrzymujący sufit. Z biegiem lat belka ta, pewnie pod wpływem wilgoci, zaczęła się mocno wyginać. Pod koniec lat 60-tych, mając na względzie bezpieczeństwo letników, trzeba ją było podeprzeć innym, pionowym palem. Podpora została wykonana przez Andrzeja Urbana w miejscu największego ugięcia, w pobliżu okienka wychodzącego na ogród. Pamiętam, iż stało się to dzięki inicjatywie męża Kryśki „kociorki”, córki wujka Jędrka Grabowskiego, który akurat spędzał tu urlop z żoną i córkami. Chyba jeszcze ze dwie takie belki nośne, zwane stragarzami, przebiegały w poprzek dużej izby kuchennej, ale te nie ulegały tak widocznemu wygięciu, choć z czasem też zaczęły podmakać, jak zresztą cały dom. Z tego co pamiętam jego dach nie był reperowany od początku lat 60-tych, kiedy to ostatniej jego naprawy dokonywał Piotr Kędryna i z czasem coraz bardziej przeciekał, powodując liczne zacieki na ścianach i powolne ich zagrzybienie. Babka przyglądała się tylko tym niszczycielskim procesom, ale była zbyt biedna, by im zapobiec, a pomocy nie doświadczyła znikąd.
Królestwem dla nas młodzików był oczywiście strych, z kurzem i cudownym zapachem siana, na który wychodziło się z sieni po długiej, drewnianej drabinie. Ileż tu było tajemniczych zakamarków i porzuconych przedziwnych, dawnych sprzętów rolniczych: starych kos, sierpów, grabi, motyczek, czy „dziaganków”. Gdzieś w kącie poniewierały się choćby od dawna nieużywane pługi i brony, czy drewniany „tragac”. Zabawa w chowanego pochłaniała tu nieraz całe dni, zwłaszcza, gdy na polu dżdżył deszcz i nie było co robić. Od biegania po strychu sufit w izbie dudnił jak bęben, ale naszej Babci jakoś to nie przeszkadzało.
Cóż za ukochanym stworzeniem była ta nasza Babcia. Pozwalała naszej watasze: mnie, bratu, grupie miejscowych kolegów i tych przyjezdnych z nami na wakacje z Krakowa, na wszystko. Można było przekopać stodołę, strych i stajnię do góry nogami, a ona się tylko dobrotliwie uśmiechała. Jakiż wyrozumiały był to człowiek i dla nas wiecznych rozrabiaków i dla naszej ciężko spracowanej matki. I ta wspaniała, wiekowa chata z jej urokami i zapachami. Jakież to wspaniałe chwile przeżywaliśmy tu na urlopie w latach 60-tych!.(………)
Czas wakacji płynął więc szybko, można by powiedzieć, iż przeciekał niepostrzeżenie, jak woda przez sitko, wszak każda chwila przynosiła coś ciekawego. Z lekkim uśmiechem na twarzy traktowało się słowa znanej piosenki:
„Upływa gwałtownie życie, jak potok płynie czas
Za rok, za dzień za chwilę. razem nie będzie nas
Te nasze młode lata odpłyną gwałtownie w dal
A w sercu pozostanie tęsknota, smutek, żal”,
jakże często śpiewanej przez naszą mamę. Dziś z perspektywy czasu muszę przyznać z pokorą, iż były to prorocze słowa.
Sam tę piosenkę nieraz później śpiewałem przy różnego rodzaju „imprezach”, nie zdając sobie sprawy, jak głębokie zawiera ona przesłanie, wszak młodym zawsze się wydaje, iż młodość będzie trwać wiecznie, jakże złudnie.
Oj napatrzył się człek niemało na ciężkie, wiejskie życie, ludzkie smutki i radości, nauczył niemało wiejskich zwyczajów, a choćby wiejskiej gwary. Dla nas miejskich obiboków, życiowych szczęściarzy, pobyt na tych wiejskich wakacjach był istną sielanką, jakby widzianą oczami poety Franciszka Karpińskiego, który zawsze idealizował życie na wsi. Na porządku dziennym były wymyślane na bieżąco przeróżne zabawy bądź gonitwy, czasem dziwaczne i kuriozalne: to w domu, to w ogrodzie i to bez jakichkolwiek ograniczeń. Jakże często do upadłego grało się w piłkę na ogrodzie, gdzie za bramkę służyły drzwi od stodoły. (………….)
Przed oknem izdebki od strony ogrodu, na wąskiej przestrzeni między domem, a stodołą, wisiała zawieszona na tykach drewniana żerdź, na której w dni słoneczne, jak już wspominałem, była suszona pościel: wielkie puszyste pierzyny i takież poduchy, zawsze nieco zawilgnięte w chłodnych czeluściach domu.
Do zewnętrznej ściany izdebki, tej od strony posesji Biernatów, przylegała niewielka, drewniana szopa, kiedyś pewnie królestwo „dziadka” Bogdy. Było tam przechowywane drewno na opał, najczęściej rąbane siekierą na pieńku i jakieś stare jego sprzęty i narzędzia. Miejsce to nie było dla mnie szczególnie bliskie, bo szopa ta była stale zamknięte na kłódkę i w związku z tym nigdy nie służyła nam do zabaw.
Do ogrodu wychodziło się tylnymi drzwiami. Po sforsowaniu kilku kamiennych schodków wchodziło się na wąską ścieżynę, która zawijała się wzdłuż domu, omijając gnojnik usadowiony w pobliżu jego naroża, ze sporym zbiornikiem gnojowicy. Ujście gnojówki prowadziło do ogrodu, ale ta „rzeka” z czasem gwałtownie zanikała. Po śmierci „dziadka”, gnojówki było coraz mniej, bo i krów już nie było.
Na wysokości izdebki w poprzek domu stała duża stodoła, oddalona od chałupy o jakieś kilkanaście metrów. Jej szerokość wynosiła około 10, a długość około 30 metrów. Był to obiekt dwukomorowy, przedzielony pośrodku sienią z „klepiskiem”, której szerokość pozwalała na swobodny wjazd wozów ze snopkami bądź sianem. Bo obu stronach sieni znajdowały się wysokie, drewniane burty. Ciężkie drzwi wjazdowe były zamykane przy pomocy długiego, metalowego gwoździa, przyczepionego do końca łańcucha, który był przybity na zewnątrz jednego z ich skrzydeł. Ta szpila była następnie przeciągana przez metalowe ucho, które było wbite w dyszel zamocowany do drugiego skrzydła. Ucho przechodziło następnie przez szparę w drugiej części drzwi i wtedy przeciągało się przez nie gwóźdź zamocowany na łańcuchu, a dalej wciskało się do jego środka kłódkę, która blokowała tam ruch łańcucha, a w konsekwencji całych drzwi.
Do stodoły, na jej zewnętrznym krańcu, najbardziej oddalonym od chałupy, przylegała „wygódka”, terenowy wychodek, z okrągłą dziurą wyciętą w desce, na której można było wygodnie usiąść i wsłuchiwać się w odgłosy dochodzące z okolicznych zabudowań. „Papier toaletowy” stanowiły potargane strzępy gazet. Takie to były czasy. Czym się wcześniej podcierano, gdy nie było jeszcze gazet, nie mówiąc już o papierze toaletowym? Pewnie wiązką siana.
Do drugiego końca stodoły, tej od strony domu, przylegał uroczy, wiejski ogródek, w lecie pachnący warzywami: marchewką, pietruszką, cebulą, koprem, pomidorami i ogórkami. Na jego obrzeżach zawsze dominowały słoneczniki. Nie brakowało tu oczywiście kwiatów ozdobnych, jak żółte omany, pomarańczowe nagietki, czy różnokolorowe astry. Ogródek ogrodzony był płotkiem, starannie wyplatanym z wikliny. W słoneczne dni na skraju jego terytorium, a więc pod ścianami stodoły, lubiły się gnieździć kury, które wykopywały sobie w ziemi charakterystyczne jamy i „pierzyły się” w nich do woli. Z upływem lat jego zawartość stawała się coraz bardziej uboga, a zaczęły w nim dominować rosnące na dziko kwiaty. Babci powoli brakowało sił, a i chęci było coraz mniej. Ileż uroku było w tym małym, wiejskim, ogródeczku! Ileż cudownych zapachów przedzierało się stąd przez otwarte okno izdebki, zwłaszcza w latach jego świetności!
Na tyłach posesji znajdował się wielki ogród, szeroki pewnie na 60 m i długi gdzieś na 40 m. Powierzchnia całej działki wynosiła 23 ary i było to na tyle dużo, iż spokojnie można tam było kopać w piłkę, urządzać harce w podchody, czy bawić się w wojnę. (…………)
Po śmierci Józefa, swego męża, co miało miejsce w lecie 1960 roku, moja babka samotnie zamieszkiwała w tym domu-skansenie do końca swoich dni, a jej zgon nastąpił w grudniu 1972 roku. Przez ten okres, z racji braku jakichkolwiek napraw, ulegał on stopniowej degradacji: butwiało poszycia ze słomy, przeciekał dach, zawilgoceniu ulegały jego ściany, a stropnice z wolna zaczęły się wyginać. Sąsiedzi jakby o niej zapomnieli i nie było już chętnych do pomocy przy reperacji dachu, co kiedyś czynił mój wujek; po prostu była za biedna i nie miała pieniędzy. Rodzina babki też nie kwapiła się do pomocy, bo jej żyjące jeszcze siostry były już w sędziwym wieku, a i moja matka ledwo wiązała koniec z końcem. Dom, który został opuszczony po jej śmierci, gwałtownie ulegał dewastacji i plądrowaniu, stając się meliną dla wiejskich lumpów, przy całkowitej bierności ze strony rodziny mojej matki. Po jakimś czasie straszył już swym wyglądem i musiał zostać rozebrany, gdyż stanowił zagrożenie pożarowe dla wsi, co nastąpiło w 1975 roku. Stodoła przeżyła chałupę o jakieś pięć lat, a potem podzieliła jego los. Taki to był smutny koniec „snów o potędze” rodziny Grabowskich.
Idź do oryginalnego materiału