Gdy warkot silnika Mercedesa w końcu zniknął między drzewami, cisza spadła na mnie niczym ciężki koc

8 godzin temu

Gdy warkot silnika Mercedesa w końcu zniknął między drzewami, cisza opadła na mnie jak ciężki koc. Stałam tam z torbą w ręku, z kolanami drżącymi tak, iż każdy oddech bolał. Powietrze było nasycone zapachem wilgotnej ziemi, mchu i gnijących liści. Ptaki ucichły. Jakby samo las wiedziało, iż coś jest bardzo nie tak.

Nie krzyczałam już. Łzy, które nie przyszły choćby na pogrzebie, teraz same popłynęły. Nie z żalu. Z upokorzenia. Zrozumiałam, iż moja własna krew mój syn wyrzucił mnie jak stary mebel.

Usiadłam na zwalonym pniu, próbując zebrać myśli. Słońce już chyliło się ku zachodowi, światło zżółkło, cienie się wydłużyły. W ciszy słyszałam tylko bicie serca. Wiedziałam: jeżeli tu zostanę, umrę. Ale nie zamierzałam mu tego ułatwić.

Wyjęłam z torby zdjęcie męża. Jego twarz, ten dawny, dobry uśmiech patrzył na mnie prosto w oczy.

Widzisz, Janek szepnęłam. Na to go wychowałam. Na takiego dobrego chłopaka byłeś dumny.

Łza spadła na fotografię. I wtedy coś we mnie przeskoczyło. Nie strach wziął górę, ale wola. Ta uparta, wiejska kobieca wola, która trzymała mnie przy życiu przez tyle lat.

Wstałam. jeżeli myślał, iż zdechnę tu po cichu, to mnie nie znał. Przeżyłam wojnę, PGR-y, hiperinflację, szpitale. Przeżyłam i to.

Szłam. Nie wiem, jak długo. Las był gęsty, gałęzie chrupały pod nogami. Buty oblepione błotem, serce w gardle. Aż w oddali szelest, potem zarys małej chaty. Opuszczona gajówka. Dach nieszczelny, okna zabite deskami, ale w środku było sucho. Znalazłam stary koc. Położyłam się na ławie i w środku nocy, przy pohukiwaniu sowy, zasnęłam.

O świcie obudziłam się. Każdy staw bolał, ale umysł był jasny. Wiedziałam, co robić: wracać do miasta. Nie po zemstę. Po sprawiedliwość. Bo ten chłopak, który zostawił matkę w lesie, już nie był człowiekiem. A tacy muszą wiedzieć, iż życie nie daruje długów.

Błądziłam godzinami, aż w końcu usłyszałam w oddali warkot samochodów. Wyszłam na szosę. Ciężarówka zwolniła. Kierowca, sześćdziesięciolatek z sumiastym wąsem, spojrzał na mnie zdumiony:

Jezu Maria, kobieto, co wy tu robicie?

Wracam do domu odparłam cicho. Tylko syn zapomniał mnie zawieźć.

Nie pytał więcej. Wsadził mnie do kabiny i zawiózł do miasta. Poszłam na policję. Młody sierżant patrzył na mnie niedowierzająco:

Proszę pani, to na serio? Twierdzi pani, iż syn zostawił panią w lesie? Może jakieś nieporozumienie?

Wyjęłam telefon stary, z przyciskami. Pokazałam mu jedyne zdjęcie, które zrobiłam wtedy z auta: czarny Mercedes ginący między drzewami.

To chyba nie nieporozumienie, młody człowieku powiedziałam.

Historia rozeszła się szybko. Gazety donosiły: Syn bogatego biznesmena porzucił starą matkę w lesie. Sąsiedzi, znajomi, babcie z kościoła wszyscy o tym gadali. Zdjęcia Adama z pogrzebu, w czarnym garniturze, nabrały nowego znaczenia: chłodu i wstydu.

Gdy wezwano go na komendę, był blady, spięty. Spotkaliśmy się na korytarzu.

Mamo po co mi to zrobiłaś? Teraz wszystko stracone. Firma, reputacja wszystko!

Spojrzałam mu w oczy. Nie było w nich winy, tylko strach.

Mnie też było stracić, synu odparłam cicho. Tylko ja postanowiłam żyć dalej.

Śledztwo ciągnęło się tygodniami. Wynajął adwokata, tłumaczył, iż to nieporozumienie, iż spanikował. choćby przeprosił, ale wiedziałam: nie mnie chciał oczyścić, tylko siebie.

Sąd uznał go winnym. Narażenie na utratę życia, porzucenie osoby starszej. Półtora roku w zawieszeniu, grzywna, praca społeczna. Według prawa łagodny wyrok. Ale prawdziwa kara przyszła później.

Gdy wychodziliśmy z sali, zatrzymał się na schodach. Spojrzał na mnie pustym wzrokiem.

Zniszczyłaś mi życie szepnął ledwo słyszalnie.

Nie, synu odpowiedziałam. Sam je zniszczyłeś. Ja tylko wyszłam z tego lasu.

Więcej go nie widziałam. Sprzedał mieszkanie, wyjechał za granicę. Podobnie żyje gdzieś w Niemczech.

Ja zostałam. W tym samym mieszkaniu, które kiedyś chciał mi zabrać. Wyremontowałam je.

Ściany pomalowałam na nowo, w oknach pelargonie. Codziennie rano gotuję kawę mocną, z mlekiem, bez cukru. I zawsze stawiam dwie filiżanki. Jedną dla męża.

Na parapecie leży mały, biały kamyk. Ten sam, o który uderzyłam kolanem, gdy upadłam w lesie. Pamiątka. Nie o bólu o sile.

Bo starość nie zaczyna się wtedy, gdy cię wyrzucą. Tylko gdy sam uwierzysz, iż już nie ma w tobie życia.

Ja nie uwierzyłam.

I dlatego wciąż żyję.

Idź do oryginalnego materiału