Kiedy obcy staje się bliski: historia mężczyzny bez imienia i kobiety, która przywróciła mu siebie
— Żadnych dokumentów? Ani dowodu, ani chociażby imienia? — Helena Kowalska zmarszczyła brwi, wpatrując się w kartę medyczną. Jej głos brzmiał spokojnie, ale w oczach widać było niepokój.
— Nic — pokręciła głową starsza pielęgniarka. — Znaleźliśmy go na ławce w parku. Tej nocy było minus dwadzieścia, temperatura ciała prawie krytyczna. Na potylicy ma też krwiaka — pewnie się uderzył. Ale najważniejsze, iż cudem przeżył.
Helena przeniosła wzrok na pacjenta — mężczyzna około czterdziestki, o bladej twarzy i siwiznie w zarodku. Leżał pod kroplówką, oddychał równo, wyglądał schludnie. Zupełnie nie jak człowiek z ulicy. Czyste dłonie, obcięte paznokcie — na pewno nie włóczęga.
— Piąty dzień tu leży. Policja sprawdza wszystkie bazy — zero wyników. jeżeli się nie wyjaśni, kto to, za tydzień trafi do ośrodka — westchnął dyżurny lekarz.
— Mogę z nim porozmawiać? — niespodziewanie powiedziała Helena. Coś ją przyciągało. Intuicja, czy coś więcej.
— Dzień dobry. Jak się pan czuje? — uśmiechnęła się, wchodząc na salę.
— Dziękuję, lepiej. Dziś mi się śniło… jakbym szedł przez pole. Rośliny dziwne, niezwykłe. Dotykam liści, badam… — jego głos był cichy, spokojny.
— To dobry znak — zmierzyła mu ciśnienie. — Może pamięć zacznie wracać. Jak mam pana nazywać?
Mężczyzna zastanowił się.
— Tomasz… Chyba mam na imię Tomasz.
Kilka dni później siedział na łóżku, spuszczając wzrok.
— Jutro wypisują. I wiesz, co jest najstraszniejsze? Nie to, iż nie pamiętam przeszłości… Ale to, iż nie wiem, dokąd teraz iść. Kim jestem, po co, gdzie moje miejsce?
Helena długo patrzyła w jego szare, ciche oczy, aż w końcu powiedziała:
— Mam wolny pokój. Zostanie pan u nas. Dopóki się nie rozezna.
— Kogo ty do domu przyprowadziłaś?! — oburzał się jej syn Krzysiek. — Mamo, przecież to ktoś obcy! choćby on sam siebie nie zna!
— Czasem trzeba po prostu zaufać — cicho odparła Helena. — Czuję, iż nie jest niebezpieczny. Wręcz przeciwnie — to on się boi bardziej niż my.
Tomasz starał się nie zawadzać. Wstawał wcześnie, jadł osobno, zmywał naczynia, sprzątał, naprawiał półkę, reperował kran. Był w domu, ale jakby tylko cieniem. Prawie duchem.
Ale pewnego dnia, gdy Krzysiek wrócił ze szkoły nadąsany, wszystko się zmieniło.
— Spaliłem sprawdzian — burknął.
— Chcesz, pomogę? — zaproponował Tomasz. — Algebra to jak język. jeżeli go zrozumiesz, wszystko staje się jasne.
Przez nieufność chłopaka przebiła się iskra nadziei. Dwie godziny później Krzysiek słuchał go z zachwytem:
— Pan chyba był nauczycielem?
— Nie wiem… Ale dziękuję.
Później Magda, przyjaciółka Heleny, opowiadała zdumiona:
— Twój Tomasz uratował mi klienta! Wszystkie kwiaty w biurze zaczęły ginąć — a on w dwa dni znalazł przyczynę. Powiedział, iż w wodzie był zły skład. Jakby rozmawiał z roślinami!
— Może jest botanikiem? — zdziwiła się Helena.
— Sam nie wie. Ale mówi o nich, jak o żywych istotach. Nie tylko pielęgnuje — czuje je.
Pewnego wieczoru Krzysiek podbiegł do mamy:
— Mamo, on gra na pianinie! Po prostu usiadł i zaczął. „Moonlight Sonatę”. Nigdy czegoś takiego nie słyszałem!
— Nie grałem wcześniej — powiedział zawstydzony Tomasz. — Po prostu palce pamiętały.
Nocami chodził po pokoju, nie dając sobie spokoju.
— Czuję, iż to wszystko jest blisko. Twarze, miejsca, zapachy… ale jak niemy film. Brakuje dźwięku. I światła.
Minęły trzy miesiące.
Pewnego dnia, wracając z targu, obcy mężczyzna ich zatrzymał:
— Marek! To pan! Marek Nowak!
— Pomyłka — gwałtownie odezwała się Helena. — Ma na imię Tomasz.
— Nie! To Marek Nowak, botanik z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Spotkaliśmy się na konferencji rok temu!
Tomasz milczał. W końcu szepnął:
— Nie wiem… Może. Ale boję się pamiętać. A jeżeli w przeszłości coś strasznego?
Wieczorem zadzwonił telefon. Na progu stanął chudy mężczyzna:
— Andrzej Wiśniewski. Detektyw. Szukam naukowca — botanika, zaginął rok temu. Ktoś pana rozpoznał i dał mi znać.
Tomasz wyszedł w milczeniu.
— Pan jest Marek Nowak?
— Nie pamiętam. Mam amnezję.
Detektyw podał zdjęcie. Na nim — on, ale inny. Czesane włosy. Okulary. Obok — kobieta z lodowatym spojrzeniem.
— To pańska żona. Anna. Ona mnie wynajęła.
Gdy Helena została sama z Tomaszem, szepnął:
— Nie pamiętam jej. I nie chcę. Gdyby to była miłość — czy dałoby się zapomnieć?
Później Anna przyszła sama. Zimna, opanowana. Nie pocałowała go. Nie przytuliła. Po prostu usiadła.
— Jedziesz ze mną.
— Nie jestem gotowy — odpowiedział stanowczo.
— Wyjeżdżamy jutro. Koniec tej farsy.
— A kto jest Łukasz Kowalczyk?
— Skąd znasz to nazwisko?! — po raz pierwszy w jej głosie zabrzmiał strach.
— Chcę znać prawdę. O projekcie. O zdradzie. O tym, co się stało.
Nocą przyszedł do Heleny.
— Pamiętam. Nie wszystko, ale najważniejsze. Ten notes… — pokazał podniszczony zeszyt. — To moje formuły, obliczenia. Odkryłem nowy rodzaj roślin. Z wyjątkowymi adekwatnościami. Łukasz chciał to ukraść. I Anna była w to zamieszana. Usłyszałem ich rozmowę. Wyjechałem w teren, żeby to sprawdzić. Ale w lesie… upadek, uderzenie, omdlenie. I ciemność.
Rankiem Krzysiek wpadł jak burza:
— Mamo! Słyszał, jak Anna mówiła z Łukaszem! Chcą go zabrać, zanim znajdzie dowody!
— Za późno — spokojnie odparł Tomasz. — Wszystko jest tutaj. Ten zeszyt to moja broń. Idę na policję. Albo do rektora. Niech prawda wyjdzie na jaw.
Anna pojawiła się ponownie.
— Marek, jedziemy.
— Nie.— Nie, teraz już wiem, kim jestem — powiedział, ściskając dłoń Heleny — i tu jest moje miejsce.