— Żadnych dokumentów? Ani paszportu, ani choćby imienia? — Katarzyna Nowak zmarszczyła brwi, wpatrując się w kartę pacjenta. Jej głos brzmiał spokojnie, ale w oczach widać było niepokój.
— Nic — pokręciła głową starsza pielęgniarka. — Znaleźli go na ławce w parku. Tej nocy było minus dwadzieścia stopni, temperatura ciała niemal krytyczna. Ma też krwiak na potylicy — wygląda na to, iż uderzył się w głowę. Najważniejsze, iż cudem przeżył.
Katarzyna spojrzała na leżącego mężczyznę — około czterdziestki, z bladą twarzą i siwizną w zarostu. Leżał pod kroplówką, oddychał równo, wyglądał schludnie. Zupełnie nie jak bezdomny. Zadbane dłonie, obcięte paznokcie — na pewno nie włóczęga.
— Piąty dzień tu jest. Policja sprawdza wszystkie bazy — zero zgodności. jeżeli się nie dowiemy, kim jest, za tydzień trafi do ośrodka pomocy społecznej — westchnął dyżurujący lekarz.
— Mogę z nim porozmawiać? — niespodziewanie powiedziała Katarzyna. Coś w niej drgnęło. Przeczucie? A może coś więcej?
— Dzień dobry. Jak się pan czuje? — uśmiechnęła się, wchodząc do sali.
— Dziękuję, lepiej. Wie pani, dzisiaj mi się śniło… jakbym szedł przez pole. Rosły tam dziwne rośliny, niezwykłe. Dotykałem ich liści, badałem… — jego głos był cichy, spokojny.
— To dobry znak — Katarzyna zmierzyła ciśnienie. — Może pamięć zacznie wracać. Jak mam pana nazywać?
Mężczyzna zamyślił się.
— Marek… Chyba moje imię to Marek.
Kilka dni później siedział na łóżku, spuszczając wzrok.
— Jutro wypisują. I wie pani, co jest najstraszniejsze? Nie to, iż nie pamiętam przeszłości… tylko to, iż nie wiem, dokąd teraz iść. Kim jestem, po co, gdzie moje miejsce?
Katarzyna długo patrzyła w jego szare, spokojne oczy, aż w końcu powiedziała:
— Mam wolny pokój. Zostanie pan u nas. Dopóki się nie odnajdzie.
— Kogo ty do domu przyprowadziłaś?! — oburzał się jej syn Kacper. — Mamo, on jest nikim! choćby siebie nie zna!
— Czasem trzeba po prostu zaufać — cicho odpowiedziała. — Czuję, iż nie jest niebezpieczny. Wręcz przeciwnie — on boi się bardziej niż my.
Marek starał się nie przeszkadzać. Wstawał wcześnie, jadł osobno, mył naczynia, sprzątał, naprawił półkę, zreperował kran. Był w domu, ale jakby niewidzialny. Prawie jak duch.
Ale pewnego dnia, gdy Kacper wrócił ze szkoły w złym humorze, wszystko się zmieniło.
— Spieprzyłem klasówkę — burknął.
— Chcesz, pomogę? — zaproponował Marek. — Algebra to przecież język. jeżeli go zrozumiesz, wszystko staje się jasne.
Przez wątpliwości chłopaka przebiła się iskra nadziei. Dwie godziny później Kacper słuchał Marka z podziwem:
— Pan chyba jest nauczycielem?
— Nie wiem… Ale dziękuję.
Później Agnieszka, przyjaciółka Katarzyny, opowiadała zdumiona:
— Twój Marek uratował moją firmę! Wszystkie kwiaty u klienta zaczęły usychać — on w dwa dni znalazł przyczynę. Powiedział, iż woda miała zły skład. Jakby rozmawiał z roślinami!
— Może jest botanikiem? — zdziwiła się Katarzyna.
— Sam nie wie. Ale mówi o nich jak o żywych. Nie tylko dba — czuje.
Pewnego wieczoru Kacper przybiegł do matki:
— Mamo, on gra na pianinie! Po prostu podszedł i zaczął. «Księżycową sonatę». Nigdy czegoś takiego nie słyszałem!
— Nie grałem wcześniej — powiedział zawstydzony Marek. — Po prostu palce pamiętały.
Nocami chodził po pokoju, nie dając sobie spokoju.
— Czuję, iż wszystko jest blisko. Twarze, miejsca, zapachy… ale jak film bez dźwięku. Brakuje głosu. I światła.
Minęły trzy miesiące.
Pewnego dnia, wracając z targu, nieznajomy ich zawołał:
— Tomasz! To pan! Tomasz Kowalczyk!
— Pomyłka — gwałtownie odpowiedziała Katarzyna. — On nazywa się Marek.
— Nie! To Tomasz Kowalczyk, doktor botaniki. Spotkaliśmy się na konferencji rok temu!
Marek milczał. W końcu szepnął:
— Nie wiem… Może. Ale boję się pamiętać. A jeżeli w przeszłości było coś złego?
Wieczorem rozległ się dzwonek. W drzwiach stanął szczupły mężczyzna:
— Robert Nowak. Detektyw. Szukam naukowca — botanika, zaginął rok temu. Ktoś pana rozpoznał i dał mi znać.
Marek wyszedł w milczeniu.
— Pan jest Tomaszem Kowalczykiem?
— Nie wiem. Mam amnezję.
Detektyw podał zdjęcie. Na nim — on. Tylko inny. Elegancki garnitur. Okulary. Obok — kobieta z lodowatym spojrzeniem.
— To pańska żona. Joanna. Ona mnie wynajęła.
Gdy zostali sami, Marek szepnął:
— Nie pamiętam jej. I nie chcę pamiętać. Gdyby to była miłość — czy można by o niej zapomnieć?
Później Joanna przyszła sama. Chłodna, opanowana. Nie pocałowała go. Nie przytuliła. Tylko usiadła.
— Jedziesz ze mną.
— Jeszcze nie jestem gotowy — odpowiedział stanowczo.
— Wyjeżdżamy jutro. Koniec tej zabawy.
— A kim jest Michał Szymański?
— Skąd to wiesz?! — po raz pierwszy w jej głosie zabrzmiał niepokój.
— Chcę znać prawdę. O projekcie. O zdradzie. O tym, co się stało.
Nocą przyszedł do Katarzyny.
— Pamiętam. Nie wszystko, ale najważniejsze. Ten notatnik… — pokazał zniszczony zeszyt. — Tu są moje formuły, zapiski. Odkryłem nowy gatunek roślin. Z unikalnymi adekwatnościami. Michał chciał to ukraść. Joanna była w to zamieszana. Usłyszałem ich rozmowę. Wyjechałem na ekspedycję — myślałem, iż sam to rozgryzę. Ale w lesie… upadek, uderzenie, ciemność. I nic więcej.
Rano Kacper wpadł jak burza:
— Mamo! Słyszał, jak Joanna rozmawiała z Michałem! Chcą go zabrać, zanim znajdzie dowody!
— Już za późno — spokojnie powiedział Marek. — Wszystko jest tutaj. Ten notatnik to moja broń. Idę na policję. Albo do instytutu. Niech prawda wyjdzie na jaw.
Joanna wróciła.
— TomasJoanna spojrzała na niego zimnym wzrokiem, po czym odwróciła się i wyszła, a Marek zrozumiał, iż wreszcie jest wolny.