Feniks: Odrodzenie z Popiołów

5 dni temu

Szedł powoli ulicami wymarłego miasta, jakby każdy krok przychodził mu z trudem. Mężczyzna nie był już młody, ale do starości jeszcze daleko. Jego wzrok – żywy, przenikliwy, ale zmęczony – błądził po opustoszałych budynkach, jakby szukał w nich śladów życia, które odeszło.

Wiatr, niczym szaleniec, hulał po ulicach, zaczepiał się o resztki zniszczonych latarni, podrywał z ziemi śmieci i wirował z nimi w kurzu tańca. Latarnie trzeszczały, ale stały – uparcie, tak jak ten człowiek.

Zatrzymał się przy starej tablicy ogłoszeń, jak niemal każdego dnia. Zżółkłe plakaty przedstawiały spektakle, których już dawno nie grano. Patrzył na nie, choć nie wiedział po co – może w nadziei, iż zobaczy coś nowego, a może tylko z przyzwyczajenia.

— Ech… — westchnął w pustkę.

Mówił teraz tylko do siebie. Żywy głos ożywiał martwą ciszę. Nagle rozległ się łomot – puszka z hukiem uderzyła o starą kosz na śmieci. Z wnętrza dobiegł dziwny, żywy szelest. Mężczyzna z namysłem podszedł bliżej. W tej samej chwili powaliła się latarnia – dokładnie tam, gdzie stał przed chwilą. Konstrukcja uderzyła w tablicę, zrywając warstwę plakatów, pod którymi ukazał się zapomniany afisz musicalu „Koty”.

Oszołomiony wodził wzrokiem między zwalonym słupem a obrazem kotów, gdy znów usłyszał dźwięk z kosza. Odsunął śmieci, stare szmaty, plastik… i zastygł. Spod sterty śmieci patrzyły na niego bursztynowe oczy. Należały do wychudzonego, pokrwawionego, poranionego kota.

Bez namysłu zdjął kurtkę, rozłożył ją na ziemi i, nie zważając na brud, wyciągnął biedne stworzenie. Owinął je starannie, przycisnął do siebie i ruszył gwałtownie do domu, zapominając, iż zwykle spacerował aż do zmierzchu.

Za nim, w powietrzu, jak zwykle rozbrzmiewał głos drona:
— Uwaga! Do przybycia ostatniego lotu ewakuacyjnego pozostało trzydzieści dni…

Ale dziś nie słuchał. Całą uwagę pochłaniał kot. Dni mijały, a on pielęgnował go – karmił, mył, opatrywał rany. Z każdym dniem zwierzę stawało się bardziej puszyste, jaskrawsze, pełne życia. Rude, z bursztynowymi oczami, przypominało małe słoneczko. Pewnego dnia powiedział na głos:

— Nie podoba ci się samotność, co?
Kot pomruczał, jakby potwierdzał.
— A ja się do niej przyzwyczaiłem — wzruszył ramionami.

Pewnego wieczoru, głaszcząc kota, zamyślił się:
— Jak cię adekwatnie nazwać?
Kot spojrzał na niego leniwie.
— Feniks. Tak, właśnie – jesteś prawdziwym Feniksem.

Tak zyskał imię.

Gdy Feniks w pełni wyzdrowiał, wyszli znów na spacer. Miasto było takie samo – martwe, ciche, ale już nie aż tak puste. We dwoje czuło się je inaczej. Właśnie wtedy, gdy szli pyłową aleją, dron przypomniał:
— Do odlotu ostatniego statku ewakuacyjnego – trzy dni.

Pięć lat temu zaczęła się ewakuacja. Ziemia umierała – klimat, katastrofy, głód. Ludzie połączyli siły i przenieśli się na planetę Kepler-22B. Zostali tylko ci, którzy nie mogli lub nie chcieli odlecieć. On był wśród nich. Nie miał już żony, nie miał dzieci. Tylko wspomnienia. Ale teraz pojawił się Feniks. I wraz z nim – wątpliwość.

W przeddzień odlotu nie spał. Kot też nie. Mruczał całą noc, jakby chciał zagłuszyć myśli człowieka. Rano, zdecydowany, zaczął się pakować. Kilka rzeczy, kot w torbie – i ruszyli na lotnisko.

Tłum był różnorodny: jedni żegnali, inni odjeżdżali. Dzieci, które rząd wywoził przymusowo. Ci, którzy jeszcze mieli nadzieję.

Na kadłubie statku, który wylądował z rykiem, widniała wielkimi literami nazwa: FENIKS. Mężczyzna uśmiechnął się: to znak.

Gdy przyszła kolej na kontrolę, urzędnik zatrzymał go:

— Proszę otworzyć torbę.
— To Feniks. Kot — wyjaśnił.
Urzędnik zmarszczył brwi:
— Zwierzęta domowe są zabronione. Rezerwa genetyczna już została ewakuowana.
— Ale on… nie ma nikogo. My nie mamy nikogo.
— Przepraszam — brzmiała twarda odpowiedź. — Albo kot zostaje, albo pan.

Mężczyzna milczał. Feniks w torbie zwinął się, nerwowo rozglądając, wyczuwając niebezpieczeństwo. Nagle padła decyzja:

— No cóż, Feniksie, widocznie nie nam sądzono. Wracamy do domu. Dziękuję, panie oficerze.

Patrzyli, jak statek znika w niebie. Mężczyzna, z pustką w sercu, nakarmił kota. Zmierzch otulił ziemię. Wstał, zarzucił torbę na ramię. Ostatnie spojrzenie w stronę kosmosu.

I nagle – iskra oderwała się od pasa satelitów, gwałtownie zbliżając się do ziemi. Po chwili – delikatne lądowanie. Z kabiny wyszedł… ten sam urzędnik.

— Pan! Dobrze, iż pan nie odszedł! Szybko, do kabiny! „Feniks” czeka!

— Ale… a przepisy? — wyjąkał zaskoczony.

— Kapitan powiedział: Feniks musi być na „Feniksie”. To dobry znak. A przepisy… Czasem trzeba je złamać, by pozostać człowiekiem.

Kabina uniosła się w niebo, niosąc człowieka i jego rudego towarzysza tam, gdzie zaczynało się nowe życie. Życie, w którym Feniks się odrodził – i poprowadził za sobą tego, który kiedyś postanowił zostać na umierającej Ziemi.

Idź do oryginalnego materiału