EWA KURYLUK: – Tak, odkąd miałam trzy albo cztery lata. Opisałam ten moment. Siedzieliśmy w willi Żabińskich z mnóstwem małych zwierząt, bo na skutek awarii elektrociepłowni nie grzali, więc zoo było u niego w domu. Mały zaziębiony lewek dostawał penicylinę z mlekiem i Żabiński pozwolił mi go karmić z butelki. Byłam wniebowzięta. Rozmawiał z ojcem o tym, iż kiedy zwierzaki zostały przysłane zrujnowanej Warszawie, był trochę zły, iż z Australii nie przysłali kangurów, ale teraz widzi, iż nie ma dla nich odpowiednich warunków. Słowo „kangury” przypomniało mi nasze nazwisko i zapytałam: „Nie ma Kuryluków”? Roześmiali się, a ja się naburmuszyłam. Żeby mnie pocieszyć, Żabiński włożył rękę do kieszeni mojej sukienki i powiedział: „Mianuję cię, Ewusiu, naszym kangurem”. Tak mi się to spodobało, iż przedstawiałam się: „Ewa Barbara Kuryluk Kangur”. I przestałam dopiero na prośbę ojca, kiedy poszłam do szkoły: A czy mogę pisać „kangur” przez „ó” jak „góry”? – zapytałam. Wiedząc, jak je lubię, ojciec się zgodził.
Kangór był dla pani gestem wypisania się z ludzkości?
To był gest dziecka w brutalnym świecie Warszawy zaraz po wojnie. W zgliszczach i krzakach na tyłach Frascati melinowali się pijacy i zdarzało się, iż rzucali w nas butelkami. Mamie przypominało się to w ostatnim okresie przed śmiercią i mówiła o tym, więc zaczęło wracać i do mnie.

2 dni temu




