„Po co się z tą dziewczyną zadajesz? To choćby nie twoje dziecko!”
To historia Łucji, którą opowiedziała mi osobiście – i pozwoliła ją przekazać dalej. Wszystko w niej prawdziwe. Wszystko – aż za dobrze znane wielu z nas.
Wyszłam za mąż po raz drugi. Pierwszy mąż, Krzysztof, zginął tragicznie – wracał do domu motorem i stracił panowanie nad pojazdem. Miałam wtedy dwadzieścia sześć lat, a moja córka, Zosia, ledwie dwa. Właśnie zaczęliśmy życie, urządzaliśmy dom. Wisiał na mnie kredyt mieszkaniowy, byłam na urlopie macierzyńskim, bez pracy i pomocy. Rodzice Krzysztofa odstarszeli dawno temu, a moi mieszkali w wiosce pod Opolem – sami ledwo wiązali koniec z końcem.
Ale, jak to często bywa, znalazł się ktoś blisko. To był Tomek – przyjaciel mojego zmarłego męża. Często nas odwiedzał, przynosił Zosi zabawki i owoce, pomagał w domowych sprawach. Na początku trzymałam dystans – w końcu niedawno owdowiałam. A potem… przestałam. Stał się bliski. Nie wiem, kto mnie osądzi, ale serce żywego ciągnie się do żywego. Krzysztofa nie zapomniałam i nigdy nie zapomnę – jest w naszej córce. Ale życie toczy się dalej.
Po roku wzięliśmy się z Tomkiem. Jego rodzina nie była zachwycona. Matka, Bronisława, od razu dała mi do zrozumienia: „Kobieta z dzieckiem nam niepotrzebna”. Ale Tomek postawił na swoim. Powiedział, iż będziemy mieszkać razem – w ich dużym domu na obrzeżach Wrocławia, z działką, sadem i szklarnią. A moje mieszkanie – wynajmiemy, żeby mieć dodatkowy dochód.
Zgodziłam się. Naiwna. Myślałam – rodzina, pomoc, wsparcie. A w rzeczywistości… Już po pierwszych tygodniach teściowa zaczęła ciągać mnie za język: „Umyj, wykosz, wypiel, ugotuj”. Na Zosię kompletnie nie zwracała uwagi – jakby jej nie było. Ani „dzień dobry”, ani „jak się masz”. choćby imienia nie wymawiała. W tym domu moja córka czuła się jak cień.
Pracowałam od rana do nocy – w domu i w ogrodzie. Plecy bolały, dłonie w odciskach. A teściowa – wiecznie niezadowolona. Aż pewnego dnia usłyszałam rozmowę, której nigdy nie zapomnę:
„Po co się z tą dziewczyną zadajesz, Tomek?” – mówiła jego matka. – „To choćby nie twoje dziecko! Tylko pieniądze na nią marnujesz. Urodzilibyście swoje, to byłoby coś”.
„Mamo” – odparł zirytowany – „daj już spokój! To moja rodzina i ja o tym decyduję”.
Udawałam, iż nic nie słyszałam. Ale serce ścisnęło mi się z bólu. Te słowa utkwiły we mnie głęboko.
Potem urodził się nasz syn – Ignac. Kopia Tomka. Oczy, nos, choćby ten sam dołek w policzku. Wtedy teściowa rozkwitła. Całe dnie kręciła się wokół wnuka. A Zosię? Odtrącała dalej. „Nie dotykaj”, „Nie podchodź”, „Odejdź od brata”. Pewnego dnia tak mocno odepchnęła Zosię, iż ta upadła. Wtedy straciłam cierpliwość.
„Dość!” – krzyknęłam. – „Ona nie jest workiem, śmieciem ani błędem! To moja córka i musicie ją szanować!”.
Wymieniłyśmy wtedy wiele gorzkich słów. Ale po tej awanturze teściowa ucichła. Zosi przynajmniej nie dokuczała. Choć miłości jak nie było, tak nie ma.
A niedawno stało się coś jeszcze. Tomek miał wolne, wylegiwał się na kanapie. Dzwonią ze szkoły – Zosia na wuefie skręciła nogę, zabrali ją do szpitala. Rzuciłam się do męża:
„Jedźmy! Zosia jest w szpitalu!”.
A on tylko machnął ręką:
„To nie moje dziecko. Po co mam marnować wolne? Niech się przeleży, przejdzie jej”.
Zrobiło mi się tak strasznie. Tak obrzydliwie. Spakowałam Ignaca, wyszłam z domu i pobiegłam do sąsiada, który dorabiał jako taksówkarz. Zawiózł nas do szpitala. Na szczęście tylko zwichnięcie, nie złamanie. Leczenie – i do domu.
Ale nie do ich domu. Zadzwoniłam do lokatorów: proszę zwolnić moje mieszkanie. Za tydzień się wprowadzamy.
Wieczorem Tomek zadzwonił:
„Gdzie jesteś z synem? Co się stało?”.
Odpowiedziałam spokojnie:
„Nie wrócimy już do was. Mam dwoje dzieci. jeżeli nauczysz się kochać oboje – przyjdź. Ale tylko do MOJEGO domu”.
Milczał. I się rozłączył.
Nie wiem, co postanowi. Ale ja już wiem jedno: lepiej być samotną, niż żyć z kimś, kto nie widzi w twoim dziecku człowieka.