Człowiek, który przeszedł przez różne koszmary, nigdy nie był gotowy na to, co go spotkało.

3 tygodni temu

Człowiek jestem uodporniony na różne okropności i trudne sytuacje, ale na to, co mnie spotkało, życie na pewno mnie nie przygotowało.

Zachorowała moja piesek, Pusia.
No, adekwatnie to przejadła się wszystkiego, co popadło.

Jak to piętnastocentymetrowe zwierzątko może pomieścić sześć dodatkowych żołądków, nie mam pojęcia. Wymusza jedzenie z takim zapałem, jakby była zawodową sierotą i nigdy się nie nasyci.
My, oczywiście, ulegamy temu i karmimy ją pełną dłonią. Jak głupcy, na Boga. Kochający głupcy. Bardzo współczujący.

A jak nie mieć współczucia? Oczy to ma takie, jak w piosence, którą mój tata przywiózł z wyprawy do Mongolii i śpiewał mi zamiast kołysanki: “A ja siedziałem i gorzko płakałem, iż mało jadłem i dużo (przepraszam) robiłem”.
Każdym razem patrzy na nas tymi oczami, jakby to był jej ostatni dzień. Jak nie dać jej kawałka mango albo karasia?
Dobrze, iż jeszcze nie pije. choćby nie wiem, jak moglibyśmy sobie z tym poradzić.

No, więc zwierzątko znów się przejadło i umarło. Nagle, w jednej chwili. Tylko iż to był wesoły piesek i hop, już umierająca łabędź – szyja skręcona, włączajcie, moi drodzy, Sen-Sansa.
Zabraliśmy się do roboty. Szukaliśmy kleszczy. Wprowadzaliśmy termometr pod ogon. Na termometrze pies rozpadł się całkowicie. Zakryła oczy, pożegnała się z nami i położyła umierać.

Taksówka. Korki. Pożegnalne łzy. Najlepszy weterynarz w całym wszechświecie.
Kiedy jeszcze jest zdrowa i denerwuje nas swoim niepohamowanym apetytem, myślisz: “Po co mi było pakować się w tę hodowlę, przeklęta, oddam ją z powrotem do schroniska i po wszystkim – zjadła mi duszę!”. A jak umiera, to myślisz: “Moja mała kotulinko, jak ja teraz bez ciebie?”.
Dojechaliśmy. Weterynarz oznajmił sakramentalne: “Zimno, głód i spokój!”. Doba bez jedzenia i picia, potem po trochu, wstrzyknął coś bardzo silnego, termometr znowu w to samo miejsce.

Trochę nas uspokoił i odesłał do domu.

Godzinę po zastrzykach zwierzątko zaczęło się uśmiechać, Sen-Sansa wyłączyli i w jej oczach znów zapłonął ten niesyty ogień. Jeść! Pić! Dajcie! Zaraz umrę, potwory!

Miejsce na podłodze, gdzie wcześniej stały miski, wylizała na błysk. Pod stołem znalazła jakąś przypadkową pokrywkę i biegała z nią po domu do rana, mając nadzieję, iż coś tam dostanie do jedzenia.
Ale nie. Byliśmy nieugięci.
Straszne się stało, kiedy przypomnieliśmy sobie, iż w domu pozostało kot i on też powinien coś zjeść i wypić.

Boże… Drzwi, które trzymaliśmy z Jankiem swoimi mocnymi ciałami, drżały tak, jakby z tej strony, gdzie znajdowała się mała piesek, miało się rozpaść. Ale broniliśmy się z całych sił i utrzymaliśmy pozycję.

Do rana żyliśmy w niepokoju i przerażeniu, bo piesek swoimi łapkami-trzema próbował trzykrotnie otworzyć lodówkę.

Jęczała i stękała z zapałem tak, iż dziesięć razy zwątpiłem w jej zdrowie.
Potem to nieszczęsne stworzenie usiadło na podłodze, dokładnie naprzeciwko mojej głowy, hipnotyzując mnie wyrzucającym spojrzeniem aż do szóstej rano, nie dając mi spać.

Z samego rana postanowiłam, iż cała rodzina nie będzie jeść, dopóki weterynarz nie da sygnału, bo choćby na widok filiżanki kawy pies zaczynał skakać prawie do poziomu twarzy. Nie mojej, niestety. Iryka. A chłopak, przepraszam, ma już 192 centymetry i ma jeszcze żyć…

Na obiad poddałam się i potajemnie zakradłam do lodówki. Bezszelestnie, jednym mocnym ruchem otworzyłam puszkę zielonego groszku, nabrałam łyżkę, ale ręka zadrżała i dwie kuleczki, nie docierając do ust, spadły mi na pantofelki.
Panie… Ledwo ocalałam nogę… Panie… Ta mała nienasycona bestia wessała te groszki razem z kratką, która tak ładnie zdobiła mój domowy obuwie…

A przed nami jeszcze tydzień dietetycznych ćwiczeń.
Jak mamy żyć i dokąd biec, pojęcia nie mam. Piszę z łazienki, zamknęłam się. jeżeli co, nie wspominajcie złym słowem.

Myślę, iż mojego ciała wystarczy jej maksymalnie na trzy dni.
A potem? Strach pomyśleć…

Idź do oryginalnego materiału