**10 maja 2023**
Nie mam już wiele czasu… Ale ty przyszedłeś.
Marek wypalił już czwartego papierosa z rzędu, ale nie czuł ani smaku tytoniu, ani dymu. Siedział na starej ławce przed blokiem, kręcił niedopałkiem w palcach i uporczywie wpatrywał się w okno na czwartym piętrze. Tam, gdzie mieszkała Bogna.
— Po co ja tutaj przyszedłem, co? — mruknął pod nosem i zirytowany cisnął niedopałek w stronę przepełnionego śmietnika.
Jak zwykle — nie trafił. Westchnął ciężko, wstał leniwie i pozbierał wszystkie cztery niedopałki, wciskając je głęboko do środka. Wrócił na ławkę, przysiadł, zamyślił się się. Chciał sięgnąć po ostatniego papierosa — ale się rozmyślił. Jeszcze się przyda… jeżeli w ogóle będzie miał ochotę.
Żeby się rozerwać, zaczął rozglądać się dookoła. Wzrok zatrzymał się na kotach. Cztery sztuki. Siedziały pod blokiem, wyciągając szyje i patrząc w to samo okno na czwartym piętrze.
— „Bogna by je już dawno wzięła do domu” — uśmiechnął się gorzko Marek. Znał ją. Ile to razy przynosiła z ulicy półżywe koty — leczyła, karmiła, rozgrzewała zimno w ich oczach. Kochała zwierzęta… może choćby bardziej niż ludzi. I czasem Markowi było żal. Nie o siebie. O ludzkość. Choć po trzydziestu latach sam zrozumiał — niektórzy ludzie naprawdę nie zasługują na miłość. Zwłaszcza on sam.
Wspomnienie tego, jak postąpił z Bogną, bolało jak nóż w serce. Zostawił ją, gdy najbardziej go potrzebowała. Dowiedział się, iż nie może mieć dzieci — i uciekł. Marzenia o synu, wędkowaniu, pierwszym dzwonku w szkole… To wszystko wydawało się ważniejsze od miłości. Wtedy był pewien, iż postępuje słusznie. Że tak będzie lepiej dla nich obojga. A teraz? Teraz wiedział, iż zachował się jak tchórz.
Zamknął oczy. Wziął głęboki oddech. Otworzył. Koty wciąż tam były. Czekały. Tak jak on.
Musiał podjąć decyzję — czy wejść do niej. Po tylu latach. Po wszystkim.
Przypomniał sobie jej wiadomość: *„Wybacz mi wszystko. Chciałabym zobaczyć cię ostatni raz…”* Ani słowa o chorobie. Tylko tyle.
Wtem podeszła do niego dziewczyna. Młoda, może dwadzieścia lat.
— Proszę pana, przepraszam, nie ma pan może godziny? Telefon mi padł.
— Za dziesięć piąta — odparł Marek.
— A pan nie przypadkiem jest Krzysiek? Miałam się tu spotkać z chłopakiem…
— Nie. Marek.
— Aha… Też na kogoś pan czeka?
Uśmiechnął się, nie odpowiadając. Dziewczyna postała chwilę, po czym odeszła, oglądając się za siebie.
Marek wstał. *„Skoro już przyjechałem — trzeba wejść”*. Powoli skierował się do klatki. Wszedł na czwarte piętro. Nacisnął dzwonek.
Drzwi otworzyła dziewczyna. Bardzo młoda.
— Pan pewnie Marek? Proszę wejść. Bogna Wiesława mówiła, iż pan może przyjść.
— A pani to…?
— Kamila. Mieszkam obok. Pomagam jej. Już wychodzę, ale w razie czego ma mój numer.
Kamila zniknęła za drzwiami. A on… stał na progu. W tym mieszkaniu on i Bogna zaczynali razem życie. I tutaj wszystko się skończyło. Czy to był dom, czy tylko punkt na mapie? Nie wiedział.
— Marek, co ty tam stoisz jak słup soli? — usłyszał głos Bogny z sypialni. — Wejdź.
Zdjął buty, przegarnął włosy przed lustrem. Weszł.
— Cześć, Bogna — głos mu zadrżał.
— Cześć… Poznałam cię od progu. Nikt inny już nie przyjdzie.
— Nikogo nie ma?
— Nikogo. Siadaj. Weź to krzesło przy oknie — wskazała ręką. — Posiedź ze mną. Choć raz jeszcze na ciebie popatrzę.
Spróbowała unieść się na łóżku — ale zaraz opadła z grymasem bólu.
— Pomóc?
— Nie trzeba… A jednak… Pomóż.
Podszedł, poczuł zapach leków. Podparł ją.
— Dzięki — uśmiechnęła się Bogna. — Tak lepiej.
— Ty… naprawdę jesteś chora?
— Nie, Marku. Nie jestem chora. Umieram. Po prostu… umieram.
Zamarł. Mówiła spokojnie. Zwyczajnie. Jakby rozmawiała o pogodzie.
— Nie rozumiem… W wiadomości nic nie pisałaś…
— Nie pisałam. Chciałam cię tylko zobaczyć. Chciałam powiedzieć… przez te trzydzieści lat nie było dnia, żebym o tobie nie myślała.
Mówiła szybko, jakby bała się, iż zabraknie czasu. Słuchał, a w nim wszystko się rozpadało.
— Chciałam cię przeprosić… iż nie mogłam dać ci dzieci. Wiem, iż marzyłeś… Ale gdybym mogła przeżyć życie jeszcze raz — wybrałabym ciebie. Znowu.
Marek ledwo powstrzymywał łzy. Próbował się uśmiechnąć — nie wyszło.
— To ja powinienem prosić o wybaczenie… za wszystko.
— Nie, zrobiłeś, co uważałeś za słuszne. Ale wiesz co? Mimo wszystko… nigdy cię nie zapomniałam. Nigdy.
Wstał. Wziął z szafki dokumenty medyczne. Czytał, wstrzymując oddech: diagnoza, przerzuty, chemia, brak efektów…
— Bogna, przecież można zrobić operację… Jest szansa…
— Niewielka. A żyć… już nie chcę. Bez ciebie — nie chcę.
I wtedy zrozumiał. Zrozumiał, iż przez cały ten czas ona go kochała. Zrozumiał, iż on też nigdy nie przestał. A to znaczyło, iż nie ma prawa odejść.
Wyszedł z mieszkania. Na dole czekały koty. Te same. Patrzyły na niego, jakby pytały: *„No i?”*
Wziął je wszystkie cztery na ręce. I wrócił.
— Po co je przyniosłeś? — zdziwiła się Bogna.
— Będziemy cię leczyć — uśmiechnął się. — Za wcześnie ci umierać.
Koty od razu wskoczyły na jej łóżko. Zaczęły mruczeć. A on… pochylił się i pocałował ją. Tak, jak nigdy wcześniej.
I wtedy zapłakała. Ze szczęścia.
Leczenie było ciężkie. Ale lekarze mówili: *„Najważniejsze to chcieć żyć. I mieć kogoś przy sobie”*.
A Bogna teraz to miała.
Wyszła z tego. Wygrała. Przeżyła jeszcze wiele lat — z Markiem, z kotami, z prawdziwą miłością.
I choć brzmi to jak bajka — była prawdą.Kiedy ostatni raz zamknęli drzwi tego mieszkania, koty mruczały cicho, a Marek i Bogna trzymali się za ręce, wiedząc, iż każdy kolejny dzień to dar, który kiedyś odważyli się odrzucić, a teraz cenili jak największy skarb.