*Dziennik, 15 maja*
Nie mam już wiele czasu… Ale przyszedłeś.
Marek wypalił czwartego papierosa z rzędu, ale nie czuł ani smaku tytoniu, ani swędu. Siedział na zdezelowanej ławce pod blokiem, kręcił niedopałkiem między palcami i uparcie wpatrywał się w okno na czwartym piętrze. Tam mieszkała Jadzia.
— Po co ja tu w ogóle przyszedłem, co? — mruknął pod nosem i zirytowany cisnął petem w stronę przepełnionego śmietnika.
Jak zwykle — nie trafił. Westchnął, niechętnie wstał, podszedł, zebrał wszystkie cztery niedopałki i wepchnął je głębiej do kubki. Wrócił na ławkę, posiedział, pomyślał, sięgnął po ostatniego papierosa — ale odpuścił. Jeszcze się przyda… jeżeli w ogóle będzie chciał zapalić.
Żeby się rozproszyć, zaczął rozglądać się po okolicy. Wzrok zatrzymał na kotach. Cztery sztuki. Siedziały pod blokiem, wyciągając szyje i wpatrując się w to samo okno na czwartym piętrze.
— Jadzia by je już dawno wciągnęła do domu — zaśmiał się gorzko. Znał ją. Ile razy przynosiła z ulicy półżywych kocurów — leczyła, karmiła, rozpuszczała lód w ich oczach. Kochała zwierzęta… może choćby bardziej niż ludzi. Czasem Markowi było przykro. Nie przez siebie. Przez ludzkość. Choć po trzydziestu latach sam zrozumiał — niektórzy ludzie naprawdę nie zasługują na miłość. Wliczając w to jego samego.
Wspomnienie, jak potraktował Jadzię, bolało. Zostawił ją, gdy najbardziej go potrzebowała. Dowiedział się, iż nie może mieć dzieci, i uciekł. Marzenia o synu, wędkowaniu, pierwszej klasie… Wszystko było ważniejsze niż miłość. Albo tak mu się wtedy wydawało. Był pewien, iż postępuje słusznie. Że tak będzie lepiej dla nich obojga. A teraz… teraz wiedział, iż zachował się jak tchórz.
Zamknął oczy. Wziął głęboki oddech. Otworzył. Koty wciąż siedziały. Czekały. Tak jak on.
Musiał podjąć decyzję — czy iść do niej. Po tylu latach. Po wszystkim.
Przypomniał sobie jej wiadomość: *„Wybacz mi wszystko. Chciałabym cię zobaczyć ostatni raz…”* Ani słowa o chorobie. Tylko tyle.
Wtem podeszła do niego dziewczyna. Młoda, może dwadzieścia lat.
— Przepraszam pana, nie wie pan, która godzina? Telefon mi padł.
— Za dziesięć piąta — odpowiedział.
— A pan nie jest przypadkiem Wojtek? Miała się tu ze mną spotkać jedna osoba…
— Nie. Marek.
— Aha… Pan też na kogoś czeka?
Uśmiechnął się, nie odpowiadając. Dziewczyna postała chwilę, potem odeszła, oglądając się za siebie.
Marek wstał. *„Skoro przyjechałem, to trzeba wejść”*. Powoli ruszył w stronę klatki. Wszedł na czwarte piętro. Nacisnął dzwonek.
Drzwi otworzyła dziewczyna. Bardzo młoda.
— Pan chyba Marek? Proszę wejść. Jadwiga mówiła, iż pan może przyjść.
— A pani jest…?
— Ola. Mieszkam obok. Pomagam jej. Już wychodzę, ale jeżeli coś, to ma pani mój numer.
Zniknęła za drzwiami. A on… stał w progu. W tym mieszkaniu on i Jadzia zaczynali wspólne życie. I tutaj też się ono rozpadło. Czy to był dom, czy tylko punkt startowy? Nie wiedział.
— Marek, co tam tak stoisz? — usłyszał jej głos z sypialni. — Wejdź.
Zdjął buty, poprawił włosy przed lustrem. Wszedł.
— Cześć, Jadziu — głos mu drżał.
— Cześć… Poznałam cię od razu. Nikt innego już nie przyjdzie.
— Naprawdę nikogo nie zostało?
— Nikogo. Siadaj. Weź to krzesło przy oknie — wskazała ręką. — Posiedź ze mną. Ostatni raz choć na ciebie popatrzę.
Spróbowała się podnieść, ale ból natychmiast zmusił ją do opuszczenia się z powrotem.
— Pomóc?
— Nie trzeba… A jednak… Pomóż.
Podszedł, poczuł zapach leków. Podtrzymał ją.
— Dzięki — uśmiechnęła się słabo. — Tak lepiej.
— Ty… naprawdę jesteś chora?
— Nie, Marku. Nie jestem chora. Umieram. Po prostu… umieram.
Zamarł. Mówiła spokojnie. Zwyczajnie. Jakby rozmawiała o pogodzie.
— Nie rozumiem… W wiadomości nic nie wspominałaś…
— Nie wspominałam. Chciałam cię zobaczyć. Chciałam powiedzieć… przez te trzydzieści lat nie było dnia, żebym o tobie nie myślała.
Mówiła szybko, jakby bała się, iż zabraknie czasu. Słuchał, a w środku wszystko się w nim łamało.
— Chciałam przeprosić… iż nie dałam ci dzieci. Wiem, iż marzyłeś… Ale gdybym mogła przeżyć życie jeszcze raz — wybrałabym ciebie. Znowu.
Marek z trudem powstrzymywał łzy. Próbował się uśmiechnąć — nie wyszło.
— To ja powinienem przepraszać… za wszystko.
— Nie, zrobiłeś, co uważałeś za słuszne. Ale wiesz, i tak nie miałam nikogo… A ciebie — nie zapomniałam. Nigdy.
Wstał. Wziął ze stolika dokumenty medyczne. Czytał, wstrzymując oddech: diagnoza, przerzuty, chemia, brak efektów…
— Jadziu, ale można zrobić operację… Są szanse…
— Małe. A żyć… już nie chcę. Bez ciebie — nie chcę.
I wtedy zrozumiał. Zrozumiał, iż cały czas go kochała. Zrozumiał, iż on też nie przestał. A to znaczyło, iż nie miał prawa odejść.
Wyszedł z mieszkania. Na dole czekały koty. Te same. Patrzyły na niego, jakby pytały: *„No i co?”*
Wziął je na ręce. Wszystkie cztery. I wrócił.
— Po co je przyniosłeś? — zdziwiła się.
— Będziemy cię leczyć — uśmiechnął się. — Za wcześnie ci umierać.
Koty natychmiast wskoczyły na łóżko. Zaczęły mruczeć. A on… pochylił się i pocałował ją. Tak, jak nigdy wcześniej.
I rozpłakała się. Ze szczęścia.
Leczenie było trudne. Bardzo. Ale lekarze mówili: *„Najważniejsze to chęć życia. I wsparcie”*.
A to Jadzia teraz miała.
Wyszła z tego. Wygrała. Przeżyła jeszcze wiele lat — z Markiem, z kotami, z miłością. Prawdziwą.
I choć brzmi to jak bajka — była prawdą.
Bo prawdziwa miłość i koty naprawdę czynią cuda.
*LekKiedy Jadwiga odeszła w końcu wiele lat później, jej dłoń wciąż trzymała Marka, a koty spały u jej stóp, jakby czuwały na straży jej ostatniego snu.