*15 września, Warszawa*
Siedzę z Basią na jej balkonie na 12. piętrze nowego bloku na warszawskim Ursynowie. Basia z tatą i babcią wprowadzili się tu cztery lata temu. Jej ojciec to prawnik w firmie deweloperskiej, która stawiała ten budynek. Mieszkanie wybrali z przestronnym balkonem specjalnie dla Basi, żeby mogła rozwijać swoją pasję. Ojciec mógł sobie na to pozwolić. Balkon jest ocieplony: podłogowe ogrzewanie, kaloryfery, ściany wyłożone wypukłą płytką, przyjemną w dotyku. Basia ma obsesję na punkcie roślin doniczkowych i rybek akwariowych. W mieszkaniu jest pięć akwariów – po jednym w każdym pokoju i tutaj, na balkonie.
To akwarium jest narożne, z miękkim podświetleniem i skomplikowanym systemem filtracji, o którym nie mam pojęcia, a Basia mogłaby opowiadać godzinami. W środku stoi ceramiczny zamek z łukami i wieżyczkami. Rybki wypływają z jego okien, jak strażnicy podwodnego królestwa. Cztery jaskrawo-pomarańczowe, których nazw zawsze zapominam, i jedna nietypowa – sum, którego Basia nazywa brązowym glonojadem. To sanitariusz akwarium, sprzątacz.
Basia wie o swoich rybkach wszystko. Jest aktywna na forach akwarystów, pisze artykuły dla specjalistycznych stron, szanują ją tam. Z taką samą pasją podchodzi do roślin. Po przeprowadzce do nowego mieszkania jej pokoje zamieniły się w kwitnącą dżunglę. Na balkonie pnie się bluszcz, wiszą doniczki z fiołkami, stoją miniaturowe świerki i bonsai.
Siedzimy w tej zielonej oazie, patrząc przez ogromne okno na Wisłę, dachy domów i park w oddali. Na dole huczy trasa prowadząca do Piaseczna i Konstancina. Basia opowiada o wyjeździe z tatą po jagody. Zapuścili się w takie ustronie, iż tylko ich terenówka dała radę tam dojechać. Nazbierali pełne kosze, a potem przez trzy dni z babcią gotowali konfitury.
— Szkoda, iż tata teraz prawie nie bywa w domu. Pracuje choćby w weekendy. Pogoda jest świetna, ale zaraz zaczną się deszcze i nigdzie nie wyjedziemy. Aniu, może spróbujemy jeszcze raz zrobić zdjęcie? — Basia patrzy na mnie błagalnie.
Wzdycham. Idziemy do jej pokoju — tak samo zielonego i przytulnego jak balkon. Basia siada przed własnoręcznie zrobionym białym tłem. Robię kilka ujęć, potem próbujemy je obrobić na laptopie. Potrzebuje zdjęć do dokumentów, ale zadanie wydaje się nie do wykonania.
Zdjęcia nie wychodzą. Albo jestem kiepskim fotografem, albo chodzi o coś innego.
— Basia, przestań się zamartwiać. Na dole jest studio fotograficzne, zaraz zbiegnę, dogadam się.
Basia niechętnie zgadza się. Wciska się w fotel na balkonie, otula kocem i odwraca się do okna.
Biorę klucze i biegnę na dół. Fotograf — młody chłopak — nudzi się przy recepcji. Tłumaczę, iż potrzebujemy zdjęć do dokumentów, ale sesja odbędzie się u nas, na 12. piętrze.
— To będzie kosztować…
— Wszystko jedno, ile. Zdjęcia są potrzebne dziś, pilnie.
Wjeżdżamy windą. Fotograf zastyga przed akwarium na balkonie, zachwycony rybkami. Kręcę się niepewnie.
— Proszę pana… Postaraj się nie skupiać… Dziewczyna ma poważne blizny na twarzy, dlatego nie przyszła do studia. Proszę…
— Spokojnie. Klient płaci, reszta to nie moja sprawa.
Wołam Basię. Wychodzi, owinięta w koc jak w kokon, siada w milczeniu przed tłem. Fotograf ustawia aparat, zerka na nią z ciekawością.
— Gotowe. Proszę zdjąć koc.
Basia powoli odsłania twarz, prostuje się. Fotograf blednie, w jego oczach maluje się szok.
— Cholera… — wymyka mu się.
— Proszę fotografować — mówi Basia głucho.
Szybko pstryka kilka zdjęć, a ja odprowadzam go do drzwi.
— Siostra?
— Nie, najlepsza przyjaciółka. Jest niesamowita, silna…
— Wierzę. Ale następnym razem uprzedź wcześniej.
— Uprzedzałam…
— No tak, ale kiedy zobaczyłem… Jak długo już tak wygląda?
— Dwadzieścia dwa lata.
— Cholera… Biedactwo.
Wyciągam pieniądze. Odrzuca je ręką:
— Za godzinę zdjęcia będą gotowe.
Wracam do Basi. Znów jest na balkonie, w kocu, ramiona drżą — płacze. Przytulam ją, głaszczę po głowie, kołyszę jak dziecko.
— Nic się nie stało, Basia. Wszystko mija, i to też minie. Patrz, liście w parku już żółte. Chcesz, żebym poszła po twoje ulubione klonowe? A może po lody? Zrobimy ucztę?
— Lody są w lodówce, Aniu. Jedz… Ja nie mam ochoty.
Dziesięć lat temu szłam korytarzem znanego szpitala w Warszawie. Mijane pielęgniarki, lekarze, salowe uśmiechały się do mnie, a ja witałam się ze wszystkimi.
Na dyżurce siedziała starsza pielęgniarka:
— Ania, jak długo byłaś w domu? Cztery miesiące? Znowu się cerujesz?
— Ja, Tamaro. Mam nadzieję, iż ostatni raz.
— Zobaczymy, gdzie cię ulokować… Pierwszy oddział w remoncie, u nas ciasno. choćby w dziecięcej sali łóżka poupychali.
Zajrzałam przez szybkę do sali dziecięcej. Dziesięć łóżeczek zamiast sześciu, wszystkie zajęte.
— Jest miejsce w dwunastce. Idziesz?
— Półboks? Oczywiście!
Tamara westchnęła, uśmiechnęła się krzywo.
— Chodź. Tam jest dobra dziewczyna, Basia Nowak. W waszym wieku. Tylko… do niej trzeba przywyknąć. Też ma poparzenia. Poważne.
— Co tam poparzenia. Widziałam już różne rzeczy.
Dwunasta sala — prawie luksus. Prysznic, toaleta, mała lodówka, dwa funkcjonalne łóżka. Można choćby telewizor postawić.
Weszłam. Moje łóżko przy drzwiach było wolne. Przy oknie siedziała postać owinięta kocem z głową. Pielęgniarka zapaliła światło, pomogła rozpakować rzeczy. Dziewczyna milczała, wyglądając spod koca. Widać było tylko oczy.
— Basiu, to Ania. Jest dobra, wyłaź.
Pielęgniarka pociągnęła za koc. Zastygłam. Basia nie miała twarzy. Ani włosów, ani uszu, zamiast nosa — dziurki, warg prawie nie było. Szyję podpierał gąbkowy kołnierz. Policzki — same blizny,Po chwili milczenia uśmiechnęłyśmy się do siebie, bo przecież wiemy, iż prawdziwe piękno tkwi głębiej niż skóra.