Dziś znów wróciłam myślami do tej strasznej historii, która wydarzyła się w naszym bloku. Rok temu babcia Alina wracała z targu na krakowskich Kleparzach, gdy usłyszała cichutkie miauczenie za śmietnikiem. W brudnym kartonie leżał wychudzony kotek o bursztynowych oczach. Serce jej się ścisnęło zawinęła go w chustę i przytuliła do piersi.
Nazwała go Mruczek, choć z czasem okazało się, iż to imię było zupełnie nieadekwatne. Zamiast zwykłego kociego mruczenia, wydawał z siebie gardłowy pomruk, a jego łapy rosły w zastraszającym tempie. Kiedy pewnego dnia podarł naszą starą poduszkę, dotarło do mnie to nie był kot. To był lew.
Ale babcia nie mogła się z nim rozstać. Po śmierci dziadka i wyjeździe rodziny za granicę, tylko Mruczek został jej towarzyszem. Kupowała kilogramy schabu i wołowiny w sklepie przy Rynku, wydając ostatnie złotówki. Sąsiedzi szeptali, iż chyba urządza uczty, skoro tyle mięsa znika.
Wieczorami słychać było dziwne odgłosy ciężkie stąpanie, jakby ktoś przeciągał meble. Ktoś żartował: U Kowalskiej chyba duch grasuje. Aż w końcu babcia przestała wychodzić całkiem.
Sąsiadka, pani Nowak, zaniepokojona ciszą, wezwała policję. Gdy otworzyli drzwi, w pierwszej chwili panowała grobowa cisza. Nagle rozległ się przeraźliwy krzyk…
Na kanapie, w świetle lampy, siedział dorodny lew ze złocistą grzywą. Jego pysk był umazany na ciemno. A w sypialni… leżała babcia Alina. Od kilku dni nie żyła.
Zmarła we śnie, spokojnie. Jej ukochany Mruczek najpierw tylko leżał przy niej, czekając. Ale gdy głód stał się nie do zniesienia… Czerwone ślady wiodły przez całe mieszkanie.
Lew nie uciekł, gdy umarła. Nie znał świata poza tymi ścianami. Wychowany w cieple, nie potrafiłby przetrwać na wolności.
I właśnie dlatego mówią, iż dzikie zwierzę zawsze pozostanie dzikie choćby jeżeli karmisz je z ręki i nazywasz po imieniu.