ŻYRANDOL I MUZYKA

renatawinczewska.wordpress.com 1 miesiąc temu

Z ogrodu Zoologicznego uciekła panda ruda, pracownicy ostatnio widzieli ją w sobotę, ja w mediach zobaczyłam informację o poszukiwaniu zwierzaka, dopiero w poniedziałek. Pytanie, czy tam nikt nie pracuje w weekend, czy przez dwa dni nikt nie zauważył jej zniknięcia, czy nikt jej nie karmi… czy ja coś przegapiłam? Jedno jest faktem – pandę znaleziono na terenie szpitala. Hmm… czyżby jej sytuacja życiowa była tak chora, iż owy zwierzak sam się pchał po pomoc?

Ja trochę tę pandę rozumiem, czasami masz ochotę zaszyć się gdzieś i odpocząć, tym bardziej kiedy spada na człowieka wysyp sytuacji dziwnych i dziwniejszych. Szczerze? Myślałam, iż każdy tak ma, ale nie. Po latach obserwacji ludzi stwierdzam, iż jednak nie każdy. Są ludzie prowadzący spokojne życie i tacy co ich wciąż nawiedzają kataklizmy. Teoretycznie – do sytuacji „interesujących” jestem przyzwyczajona, bo mam je cyklicznie, ale praktycznie – ciągle popadam w zdziwienie. Dajmy na to dzwoni telefon. Kiedyś upatrzyli sobie mój numer jacyś sprzedawcy części zamiennych do samochodów, ostatnio jest ciekawiej. Co pewien czas wydzwaniają do mnie osoby z zapytaniem czy „dodzwoniły się do Cyrku „(i tu pada jego nazwa)””… to duży, raczej znany cyrk. Po którymś tam telefonie tego typu, weszłam na stronę owego cyrku i ku mojemu zdziwieniu odkryłam, iż mają prawie identyczny z moim numer telefonu, dosłownie różni się jedną cyfrą. Nic dziwnego, iż ludzie do mnie wydzwaniają. Ta sytuacja uzmysłowiła mi, iż cyrk, to jakaś bliska mi forma istnienia. I żeby nie było… ja tu nie mrugam.

Aktualnie jestem w serii zdarzeń. To trwa mniej więcej od listopada. Najpierw złamałam nos, potem zachorowałam… jeszcze po drodze było kilka innych spraw, które uparcie chciałam przemilczeć… dziś opowiem o moich wrażeniach z koncertu i wydarzeń około-koncertowych.

Jeszcze w styczniu 2025 roku, facebook uparł się i w kółko polecał mi koncert duetu Anita Lipnicka i John Porter. Wyruszyli w trasę po Polsce, obejmującą dziesięć koncertów, reaktywując na ten czas swój stary, wspólny repertuar. Reklama tego wydarzenia wyświetlała mi się kilka razy. Byłam na „nie”, bo… no właśnie dlaczego na „nie”? Dziś wiem jaka jest odpowiedź. Kiedy ona i on nagrywali wspólnie, byłam na jakimś innym etapie życia. Pamiętam ich występ w telewizji (bo był czas, kiedy namiętnie oglądałam telewizję), jak przez mgłę ale jednak pamiętam go. Anita i John siedzieli na stołkach barowych z gitarkami i śpiewali coś po angielsku, a we mnie, kiedy na to patrzałam, rodził się bunt, rodził i narastał… aż ten bunt był taki duży, iż wstałam i wyłączyłam telewizor. Nie mogłam znieść tego, iż Anitę ktoś ukradł, a choćby nie ją, ale muzykę, jaką tworzyła. To, co zrobiła ze swoim image, uznałam za jakąś formę zdrady słuchacza, jakim wtedy byłam.

Minęło wiele lat i w pewnym momencie ukazała się płyta „Miód i dym”. To było coś, zwałkowałam ją tak mocno, iż przestała się normalnie kręcić w odtwarzaczu, przeskakiwała. Byłam też na koncercie z trasy promującej album… cudo. Po tej płycie wyszła następna, ale już mnie tak nie zachwyciła.

Wracając do tematu… weszłam na yt, posłuchałam co razem z Johnym stworzyli i stwierdziłam, iż to może być interesujący koncert, tym bardziej, iż w operze. Kupiłam bilet, odczekałam swoje, a dwa dni przed koncertem słuchałam piosenek z ich repertuaru, i szczerze kilka z nich choćby polubiłam. Jako, iż jestem „w serii” co oznacza, iż dzieją się w moim życiu bardzo dziwne zwroty akcji, nie mogłam pojechać samochodem, czyli skorzystałam z komunikacji miejskiej. Co to była za przeprawa… wszystko było na „nie”. Najpierw uciekł mi autobus, potem przyjechał drugi cztery minuty spóźniony, kiedy wysiadłam na pętli przesiadkowej tory były zamknięte, bo przejeżdżał pociąg towarowy. Uciekł mi tramwaj, biegiem wsiadłam do jadącego do zajezdni (nie było informacji) i zboczyłam z kursu. Dość powiedzieć, iż w mój dojazd do Teatru Wielkiego zaangażowanych było pośrednio i bezpośrednio dziewięć pojazdów komunikacji zbiorowej, a licząc z przeszkadzającym pociągiem, to choćby dziesięć. A i tak się spóźniłam.

Załamana myślałam, iż nie wpuszczą mnie, bo takie są zasady w operze. Kto się spóźnił, musi iść na trzeci balkon, z którego absolutnie nic nie widać. Ale… to był koncert, nie przedstawienie operowe, a miejsce miałam na drugim balkonie, więc mnie wpuścili bez żadnego problemu, pomimo ośmio minutowego poślizgu i co najzabawniejsze choćby mi nikt nie sprawdził biletu.

Koncert był bajeczny. Oświetlenie i świeczniki, wspominki, skrzypce – szczególnie, kontrabas, gitarka basowa i elektryczna, klawisze i bębny czy jak to się nazywa. Dowiedziałam się, iż John Porter to po naszemu Jaś Tragarz, iż wydać płytę nie było im łatwo, a wypromować jeszcze trudniej, iż w znanej stacji radiowej powiedziano im, iż to popłuczyny i życzono „Good luck”, że… oboje palili jak lokomotywy i… jeszcze kilku innych ciekawostek.

Było przyjemnie, może też dlatego, iż w tej operze czuję się wyjątkowo dobrze. Ciężkie ozdoby, wyściełane krzesła i ten żyrandol na „tysiąc” żarówek sprawiają, iż od razu jest mi jakoś wewnętrznie ciepło. Owacja na stojąco, jaką zgotowała im publiczność operowa, oglądana z balkonu, zrobiła na mnie kilkukrotnie większe wrażenie, niż kiedy taką owację serwuje publiczność, kiedy jestem z nimi na parterze, a dodam, iż publiczność Poznańska nie jest skora do „wstawania”.. I cóż jeszcze? Szkoda, iż wcześniej nie odkryłam potencjału ich współpracy. Jak dla mnie Anita do dziś zbiera żniwa z tamtego związku i… kto wie czy nie powinni byli dalej razem nagrywać. To wielka niewiadoma, jak to zwykle bywa w sprawach które zostały ucięte, niezależnie od tego, czy słusznie, czy też nie. Z koncertu przywiozłam sobie autografy (dla porównania zamieszczam te z płyty „Miód i dym” z 2018 roku), zdjęcie, a na nim: oni piękni i młodzi i ja… równie piękna i młoda (uśmiech, a może mrugnięcie?)

Idź do oryginalnego materiału