A. czyta najnowszą powieść Tomasz Różyckiego i nieznacznie uśmiecha się pod nosem. Książka jej się podoba.
– Ma klimat – mówi. – Ale korekta z przecinkami sobie nie poradziła – dodaje, profesjonalnie marszcząc czoło.
Jest późny wieczór. Siedzimy na balkonie małego hoteliku w Acharavi, który wychodzi na wąską uliczkę z widokiem na Morze Jońskie. Jest zacisznie, a woda ma tu ten niepowtarzalny śródziemnomorski walor – a to lazuru, a to błękitu. Przyzywa szumem, wilgocią, bryzą.
Następnego ranka idziemy powoli, przystając co kilkadziesiąt metrów, by złapać oddech w półcieniu. Czerpiemy po łyku wody z dwuipółlitrowego baniaka.
Zdążymy wejść czy wyparujemy? Sczeźniemy czy doczłapiemy się na wzgórze? – oto jest pytanie.
Kręta i miejscami stroma droga do Sunset Taverna wiedzie wśród zapuszczonych gajów oliwnych, wysokich zarośli, drzew cytrusowych, pagórków i dolin znaczonych strzelistymi cyprysami. Mijamy nieliczne białe zabudowania, z których większość stanowią przerwane jakiś czas temu budowy i pustostany z kawałkiem ogrodzonej ziemi i wywieszką „for sale”. Gdzieniegdzie szczeka pies. Wyżej scenerię tworzą obficie owocujące opuncje i nieliczne łąki, na których słońce operuje do woli, wysysając z traw i ziół ostatnie pigmenty soczystej zieloności.
A. dzieli się wodą z przydrożnym kotem, łaciatym, chudym, małym i przerażonym, który niedawno stracił mamę na szosie.
Jeszcze godzina uporczywego marszu, jeszcze litr wypoconej wody i oto stajemy na szczycie. Przed nami rozpościera się rozległy widok na pasma górskie Albanii – z prawej, a na greckie wioski Acharavi i Rodę – z lewej strony. Roda to typowa osada rybacka, która w okresie letnim zamienia się w kolonię angielską: knajpki oferują wówczas typowe „English breakfast” – z fasolką w sosie pomidorowym i kiełbaskami oraz podsmażanym bekonem i sadzonymi jajkami, a w sklepie spożywczym, prócz okolicznościowych pamiątek, znajdziemy klasyczne biszkopty z dżemem i czarne herbaty, których rdzenni mieszkańcy Korfu raczej nie piją.
My tymczasem sączymy zmrożoną colę i odpoczywamy od zgiełku letników. Jesteśmy jedynymi gośćmi najwyżej na północnym zakątku Korfu położonej tawerny i tak będzie aż do popołudnia, kiedy zamówimy tzatziki, sałatkę i grillowane sardynki. W międzyczasie właścicielka przyniesie nam kawę i ociekające lepkim sokiem ciemnożółte owoce opuncji, które przed chwilą wycinała i ociosywała w ogrodzie. Ja zaś do upojenia fotografować będę pazia żeglarza, mitycznego motyla mojego dzieciństwa, którego nigdy nie miałem szczęścia spotkać w Polsce, a podczas dotychczasowych wojaży po Grecji i Chorwacji widywałem go jedynie przelotnie.
Paź żeglarz lubi oświetlone kotliny górskie i skały, na wietrze porusza się z gracją smukłej i wiotkiej baletnicy. Szczególnie eterycznie wygląda, kiedy słońce prześwietla jego subtelne barwy. Ale już jego kosmate gąsienice, które wszak urodziwe nie są, z lubością żerują na drzewach owocowych i przed agresorami chronią się tym, iż przypominają ptasie odchody. Pulchne i najedzone do syta przedzierzgają się potem w imitujące zrulowane liście poczwarki.
Na tyłach tawerny nad krzewem jeżyny tańcują trzy osobniki, trzy dorodne imago. Różowe nektarodajne kwiaty okazują się mieć wielką moc przyciągania: pazie na nich siadają, rozwijają ssawki, spijają nektar.
Po sesji i ja siadam, przeglądam zdjęcia, i niczym przaśna Bronka, pierwsza miłość Leszka z popularnego w PRL-u serialu telewizyjnego „Daleko od szosy”, spluwam pestkami opuncji (w jej przypadku były to czereśnie).
A. załamuje ręce:
– Jak ty się zachowujesz? Ja tego nie przeżyję.
Pluję dalej, myśląc, iż kilka jej trzeba.
Korfu, sierpień 2024