Przez trzydzieści pięć lat dzielili życie. Niemal połowę drogi. Jerzy i Zofia. Ich miłość rozkwitła jak z poczciwej sagi — tańcem w deszczu, nocnymi szeptami o domu z ogrodem przy ulicy Dębowej. Ona — drobna, cicha, o spojrzeniu, które kruszyło granit. On — zawzięty, z żądzą świata w żyłach.
Przetrwali wspólnie wszystko: głodowe lata w Łodzi, długi jak wiszące mosty, pogrzeb syna. Kiedy Jerzy rzucał się w kolejne interesy, Zofia dźwigała codzienność — remonty w Szczecinie, leczenie córki, rachunki w złotych. Gdy wreszcie dorobili się willi pod Poznaniem, on… znalazł „prawdziwą” miłość. W sekretarce Kasi — tej od śmiechu jak dzwoneczki i dotyku, co grzał dłużej niż płomień w kominku.
Rozwód przyprawił o drżenie choćby sędziego. Adwokat z Warszawy wywalczył Jerzemu dom — ten z cegły suszonej ich wspólnym potem, gdzie Zofia siała malwy i haftowała serwety. Sąd nakazał jej wyprowadzkę w dwa miesiące. Spakowała się w dwa dni. Bez słowa. Wynajęła firmy przeprowadzkowe z Gdańska. Na pożegnanie rozsypała po szparach w podłodze, kanałach wentylacyjnych i za listwami przyprawioną solą pietruszkową śledziową przekąskę — resztki kolacji, którą zjadła samotnie przy świecach.
Nowa para wjechała do wymarzonej posiadłości tydzień później. „Raj!” — zachwycała się Kasia, obracając się w salonie z kominkiem. ale już następnego ranka powietrze zgęstniało. Czuć było stęchlizną, choć sprzątali do białego rana. Wymieniali wykładziny, wietrzyli, kupili jonizatory. Bezskutecznie. Goście uciekali po kwadransie, krztusząc się.
Jerzy próbował sprzedać dom. Ale wśród agentów nieruchomości krążyła już legenda o „trupiarni pod Poznaniem”. Kredyt hipoteczny na nowe mieszkanie w Krakowie pochłonął oszczędności. Gdy bankierzy zaczęli dzwonić, odezwała się Zofia:
— Jak tam, Jerzy?
— Koszmar — wyznał, łamiąc się. — Dom gnije, a my toniemy.
— Ciekawe… — odparła spokojnie. — A ja wciąż tęsknię za naszym gniazdkiem. Może odkupię? Za… 10% wartości?
Podpisał dokumenty tego samego dnia. Uwolnić się za 50 tysięcy złotych? Cud!
Gdy Zofia odzyskała klucze, weszła do pustego domu, wciągnęła nosem powietrze i uśmiechnęła się po latach.
Lecz Jerzy nie był sobą, gdy nie dokopał do końca. Kazał zdemontować choćby listwy przypodłogowe. „Nic jej nie zostanie!” — warczał, pakując „łup” do ciężarówki. Nie zauważył, iż w szczelinach drewna wciąż tkwiły zasuszone resztki rybnej uczty.
W krakowskim apartamencie smród odrodził się jak feniks.
Zofia nie dzwoni już. Siedzi w ogrodzie, gdzie kwitną jej malwy, i sączy herbatę z konfiturą. Jerzy zaś tłumaczy się wierzycielom, czemu dom pod Poznaniem znów stoi pusty… i czemu żona z Wrocławia uciekła po miesiącu.
Klątwa? Nie. Tylko sprawiedliwość. Dla zdrajcy, który zapomniał, czyje dłonie budowały jego świat, gdy miał tylko marzenia i długi.