Zazdrość o… kota

18 godzin temu

Słuchaj, nigdy bym nie pomyślała, iż znajdę się w tak absurdalnej, żeby nie powiedzieć głupiej, sytuacji. Z mamą dzwonimy do siebie codziennie – czasem choćby dwa razy: rano i wieczorem. Ale od dwóch dni nie mogłam się do niej dodzwonić: albo zrzucała połączenie, albo w ogóle nie odbierała. Zaczęłam się naprawdę niepokoić. Już miałam jechać do niej do domu – nagle coś z telefonem? Nowy telefon, swoją drogą, podarował jej Tomek na Dzień Kobiet, ale mama z technologią nie jest za pan brat.

I nagle – cud! Mama w końcu odebrała, ale jej głos był zimny jak u urzędnika na opak:

– Tak, słucham.

– Mamo, gdzie ty byłaś? Już się martwiłam na śmierć, dwa dni nie mogłam się do ciebie dodzwonić!

– Nie miałam czasu z tobą rozmawiać. Zwłaszcza o kotach – odcięła się ostro.

Najpierw choćby nie zrozumiałam, o co chodzi, ale gwałtownie mi się w głowie rozjaśniło. Chodziło o naszą kotkę. Od miesiąca ratowaliśmy Lilkę – naszą czarną piękność z imieniem rodowodowym „Lilith von Szmaragdowa Gwiazda”, żeby być dokładną. Zaczęło się od złego samopoczucia, potem bieganina po klinikach, dziwne diagnozy, mnóstwo zastrzyków, tabletek, zabiegów, kroplówek – wszystko na nic. Kotce było coraz gorzej, jedna z klinik prawie ją dobiła.

Dopiero w trzecim miejscu trafiliśmy na prawdziwego lekarza – doświadczonego, spokojnego, rzetelnego. USG, badania, dokładny przegląd… Naciskał na operację. Bałam się. Bałam się ją stracić, ale zaufałam – i dobrze zrobiłam. Przeszliśmy trudną rehabilitację: karmiłam ją łyżeczką, poiłam ze strzykawki bez igły, spałam obok na podłodze, żeby usłyszeć, jeżeli będzie gorzej. A Lilka, na szczęście, wróciła do siebie. Już sama je, korzysta z kuwety, mruczy i znów się do nas tuli jak dawniej.

Przed tą całą maminą urazą zadzwoniłam do niej i przy okazji wspomniałam, ile kosztowało leczenie. I wiesz – sumy niebotyczne. Mama wtedy westchnęła:

– Kilka moich emerytur! Zwariowałaś?!

Rozmowa skończyła się bez awantury, ale też bez ciepła. Czułam, iż coś jest nie tak, ale zignorowałam to. A mama widocznie przetrawiała to w sobie i w pewnym momencie coś w niej pękło.

Nie wytrzymałam i, słysząc jej wyrzuty o „kocim szaleństwie”, zapytałam wprost:

– Mamo… ty mnie przypadkiem nie zazdrościsz Lilce?

– Ależ skąd! Po prostu trochę dziwne: na kota wydajesz więcej niż na własną matkę!

– Ale ona była chora, mamo! Mam ją było uśpić?! Tak w ogóle to taniej niż operacja…

– Nie o to mi chodziło – mruknęła mama, już nie tak pewnie.

– Posłuchaj, przecież wiesz, iż ja i Tomek zawsze pomożemy. jeżeli czegoś ci brakuje, powiedz – przyjadę, pogadamy, załatwimy. Przeleję ci pieniądze, kupimy, co trzeba. Przecież wiesz – ty jesteś dla nas najważniejsza, a kot… kot to po prostu też członek rodziny. Kochamy ją.

Mama zmiękła. Głos już nie był lodowaty i padły słowa, na które czekałam:

– No tak… pomagacie… dziękuję. Po prostu nie rozumiem, jak można tyle wydawać na zwierzę.

– Bo ją kochamy. I nie ma co porównywać. To nie jest wybór „albo-albo”. Kochamy i ciebie, i ją. Umówmy się – dzwon od razu, jeżeli coś jest potrzebne. Bo ja sama zacznę przyjeżdżać i sprawdzać twoją lodówkę i apteczkę!

– Aniu, tylko nie kontrola – zaśmiała się mama. – Wybacz, byłam głupia. Po prostu przyjedź, tak tęsknię…

– Już jadę – uśmiechnęłam się. – I tylko spróbuj nie upiec swoich pierogów!

Wieczorem z mężem byliśmy u mamy. Herbata, pierogi, rozmowy, śmiech. Wszystko jak kiedyś. I szczerze podziękowałam Bogu, iż mam mamę – żywą, upartą, przewrażliwioną, ale taką swoją. A z Lilką już wszystko dobrze. I oby już tak zostało.

Idź do oryginalnego materiału