Nigdy bym nie pomyślała, iż znajdę się w tak absurdalnej, by nie rzec – głupiej – sytuacji. Z mamą dzwonimy do siebie codziennie, czasem choćby dwa razy: rano i wieczorem. Ale od dwóch dni nie mogłam się do niej dodzwonić – albo zrzucała połączenie, albo w ogóle nie odbierała. Zaczęłam się poważnie niepokoić. Już miałam jechać do jej domu na Woli – może coś z telefonem? Nowy telefon dostała od Darka na Dzień Kobiet, ale mama z technologią za pan brat nie jest.
Aż tu nagle – cud! Mama w końcu odebrała, ale jej głos był chłodny jak urzędnicze biurko w grudniu:
— Tak, słucham cię.
— Mamo, gdzie ty byłaś? Już tracę głowę, dwa dni nie mogłam się do ciebie dodzwonić!
— Nie miałam czasu w rozmowy. Zwłaszcza o kotach – odcięła się ostro.
Na początku nie zrozumiałam, o co chodzi, ale gwałtownie ułożyłam sobie wszystko w głowie. Chodziło o naszą kotkę. Od miesiąca ratowaliśmy Lilkę – naszą czarną piękność, której pełne imię brzmiało „Liliana von Pazurek Trzecia”. Najpierw zaczęła chorować, potem bieganina po klinikach, dziwne diagnozy, zastrzyki, tabletki, kroplówki – wszystko na próżno. Lilce było coraz gorzej, w jednej z lecznic niemal ją dobiły.
Dopiero w trzeciej trafiliśmy na prawdziwego weterynarza – doświadczonego, spokojnego, uważnego. Badania, USG, operacja. Bałam się, iż ją stracę, ale mu zaufałam – i nie żałowałam. Rehabilitacja była ciężka: karmiłam ją łyżeczką, poiłam ze strzykawki, spałam obok na podłodze, by słyszeć każdy oddech. Na szczęście Lilka wróciła do siebie – znów je, korzysta z kuwety, mruczy i wtula się w nas jak dawniej.
Tuż przed tą maminą awanturą opowiedziałam jej przez telefon, ile kosztowało leczenie. Kwoty były spore. Mama tylko jęknęła:
— Ile? To parę moich emerytur! Oszalałaś?!
Rozmowa skończyła się bez kłótni, ale też bez ciepła. Wyczułam coś nieprzyjemnego, ale zignorowałam. A mama, widocznie, nosiła to w sobie, aż w końcu coś w niej pękło.
Nie wytrzymałam i zapytałam wprost:
— Mamo… czy ty przypadkiem nie zazdrościsz mi Lilki?
— Co ty! Po prostu dziwne, iż na kota wydajesz więcej niż na własną matkę!
— Ale ona była chora! Miałam ją uśpić? To zresztą tańsze niż operacja…
— Nie o to mi chodziło – mruknęła już mniej pewnie.
— Posłuchaj, wiesz przecież, iż z Darkiem zawsze ci pomożemy. jeżeli czegoś potrzebujesz, powiedz – przyjadę, pogadamy, załatwimy. Przeleję ci pieniądze, kupimy, co trzeba. Jesteś dla nas najważniejsza, a kot… kot to też członek rodziny. Po prostu ją kochamy.
Mama złagodniała. Głos już nie brzmiał jak sopel lodu, w końcu usłyszałam to, na co czekałam:
— No tak… pomagacie… dzięki. Po prostu nie rozumiem, jak można tyle wydać na zwierzę.
— Bo je kochamy. I nie porównuj. To nie jest „albo-albo”. Kochamy i ciebie, i ją. Umówmy się – dzwoń od razu, jeżeli czegoś potrzebujesz, bo sama zacznę wpadać i przeglądać twoją lodówkę i apteczkę!
— Kasiu, tylko nie kontrole – rozśmiała się mama. – Wybacz, stara baba ze mnie. Przyjedź, tak za tobą tęsknię…
— Już jadę – uśmiechnęłam się. – I żeby twoje pierogi czekały na stole!
Wieczorem przyjechaliśmy z mężem do mamy. Herbata, pierogi, rozmowy, śmiech. Wszystko jak dawniej. Dziękowałam Bogu w duchu, iż mam ją – upartą, wrażliwą, ale swoją. A z Lilką już dobrze. Oby tak dalej.