Zakończyłam relacje z matką przez psa i nie żałuję.

9 godzin temu

Nożyłam kontakt z własną matką przez psa. I nie żałuję tego ani trochę.

Moje życie wywróciło się do góry nogami nie wtedy, gdy z mężem przygarnęliśmy psa ze schroniska, i nie wtedy, gdy po latach leczenia i łez w końcu zobaczyłam dwie kreski na teście. Wszystko się zmieniło, gdy moja własna mama, z którą zawsze byłyśmy blisko, nagle stała się wrogiem – nie moim, tylko mojego psa.

Burek pojawił się w naszym życiu osiem lat temu. Szczeniak smutnymi oczami, z trudną przeszłością, ale ogromnym sercem. Ja i Krzysiek od razu go pokochaliśmy – stał się dla nas jak syn, zwłaszcza gdy nasze starania o dziecko kończyły się niepowodzeniem. Dbaliśmy o niego, chodziliśmy do weterynarza, pracowaliśmy z behawiorystą, socjalizowaliśmy go tak, jak trzeba. Stał się wzorowym psem: czuły, spokojny, nadający poczucie bezpieczeństwa. Żyliśmy naszym małym, cichym życiem – ja, mąż i Burek.

Gdy po latach walki i leczenia w końcu zaszłam w ciążę, świat stał się jaśniejszy. Płakaliśmy ze szczęścia. Moja mama i teściowa niby się ucieszyły, ale euforia gwałtownie zamieniła się w pretensje i lamenty:

„Psa trzeba natychmiast pozbyć! Zwariowałaś? Sierść wszędzie! Alergia! Ugryzie!” – krzyczała mama.

„Znajdźcie komu go oddać! To przecież dziecko! Czy naprawdę pies jest ważniejszy?” – dokładała teściowa, przewracając oczami.

Próbowaliśmy spokojnie wyjaśniać: Burek to nie zagrożenie. W domu jest czysto, mamy odkurzacz automatyczny, dbamy o higienę. Pies to członek rodziny. Nikt go nie „odda”. Ale starsze pokolenie nie odpuszczało. Mama dzwoniła po dziesięć razy dziennie, szlochając, iż rujnuję życie nienarodzonemu jeszcze dziecku. Teściowa urządzała mężowi awantury. Presja rosła, a ja w szóstym miesiącu leżałam nocami bez snu, ściskając brzuch ze stresu.

„Jeszcze jedno słowo – i więcej was tu nie zobaczycie” – powiedział Krzysiek, patrząc im prosto w oczy.

Po porodzie na chwilę się wycofały. Ale nie na długo.

Gdy wróciłam z dzieckiem ze szpitala, pierwsza podeszłam do Burka – stęskniony, czekał pod drzwiami, skomlał. Przysiadłam, przytuliłam go. Mama i teściowa wymieniły się znaczącymi spojrzeniami. A gdy następnego dnia u niemowlęcia pojawiła się wysypka, wpadły w szał.

„To przez sierść! To przez tego psa! Oszalałaś?!” – wrzeszczała mama.

„Masz psa na łóżku obok noworodka! Żywej by ci matka ze wstydu umarła!” – dorzucała teściowa.

Milczałam. Ale Krzysiek nie wytrzymał. Wyrzucił je obie.

Wtedy zaczęły się groźby. Wprost. Najpierw: „otrujemy psa, to nie problem!”, potem: „zgłosimy do opieki społecznej!”. Mama oznajmiła, iż złoży skargę, iż dziecko żyje w brudzie, z psem w jednym mieszkaniu. Że powinnam zostać pozbawiona praw, iż jestem „nienormalna”, skoro stawiam zwierzę ponad dziecko.

Brzód? U mnie jest czystej niż w prywatnej klinice. Myję podłogi dwa razy dziennie. Pilnuję diety, kontroluję wilgotność powietrza, pierzę ubranka osobno. Ale co to wszystko znaczy, gdy ktoś ma w głowie tylko nienawiść?

Powiedziałam mamie stanowczo: jeszcze jeden krok w stronę urzędów – i nigdy więcej nie zobaczysz wnuka. Ani razu.

Od tamtej pory – cisza. Czasem jest mi smutno. W końcu to moja mama. Ale Burek też jest rodziną. Był z nami, gdy nie mogliśmy mieć dziecka. Grzał nas w najzimniejsze dni. Nie jest zagrożeniem. Jest miłością.

Nie oddałam go i nie oddam. Gdy musiałam wybrać między szantażem a prawem do życia w spokojnej miłości – wybrałam to drugie. I nie żałuję.

Idź do oryginalnego materiału