Północ wydawała się nijaka ówczesnemu szefowi młodego dziennikarza ogólnopolskiej gazety, który bardzo chciał w te zimne, nijakie miejsca jeździć.
Młody dziennikarz nazywał się Adam Wajrak i dopiął swego.
To znana już nieco historia – podczas tej mało obiecującej rozmowy zza pleców Wajraka rozlega się męski głos, który oznajmia, iż sfinansuje mu bilet w zimne, skoro redakcja odmawia. To głos Ryszarda Kapuścińskiego.
I tak młody dziennikarz uzyskuje pieniądze i zgodę na wyjazd na Svalbard, gdzie w fiordzie Hornsund, pod Górą Wrzasku czeka na niego traperska chata. Spędzi tam lato, pracując dla polskich naukowców.
Szalone lata dziewięćdziesiąte
Książka Wajraka „Na północ. Jak pokochałem Arktykę” jest opowieścią o zakochiwaniu się coraz głębszym w przygodach w świecie, którego przyrodę lubimy określać jako surową, bezwzględną, niewybaczającą błędów, zabójczą. Tymczasem dla Wajraka jest po prostu zachwycająca. I w dodatku często wybacza mu błędy – niewłaściwe buty, ryzykowną wędrówkę we mgle, niewyczyszczoną broń (tę, którą nosi na wypadek ataku niedźwiedzia polarnego), pierwsze kroki na lodowcu – czy to szczęście, czy przypadek?
fot. z archiwum Adama Wajraka
Wajrak mógł kilka razy zginąć, ale przyroda chyba wiedziała, iż ten koleżka w kiepskich butach i ciężkich postkomunistycznych ciuchach jeszcze jej się przyda.
Cofanie się reportera do lat 90. jest jak znajomo brzmiąca historia dzieciństwa wielu z nas. To opowieść, w której jak z zakurzonej szafy wypadają co jakiś czas artefakty minionego systemu. Czeskie kalosze, milicyjne parki, czy choćby granaty odziedziczone po ZOMO, a służące teraz do płoszenia niedźwiedzi polarnych.
Ale przede wszystkim w latach 90., szalonych „najntisach”, gdy Polacy migrowali do Szwecji zarabiać, Szwedzi do Polski najeść się i napić za małe pieniądze, a Wajrak jechał w śnieg, gdzie „nic się nie dzieje” – działo się już coś bardzo ważnego.
fot. z archiwum Adama Wajraka
Naukowcy już „to” widzieli, zaczynali się mocno niepokoić, zbierali dowody. „Najntisy” przyniosły rosnącą pewność, iż euforia po upadku „komuny” zastąpi za chwilę niepokój o świat topniejącego lodu, coraz krótszych zim, wymierających gatunków.
Widmo katastrofy klimatycznej już tu było od dawna, ale do tej pory chyba nie było czasu aż tak się nią zajmować, a przynajmniej nie w mainstreamie. W 1994 roku przy brzegach Wyspy Niedźwiedziej naukowcy, z którymi i tam włóczy się Wajrak, znajdują omułka jadalnego, mula. Powinno mu tu być za zimno, ale jednak nie jest, co może świadczyć o ocieplaniu się wód. Dziesięć lat później, w 2004 roku, omułek jest już na Spitsbergenie. Ostatnio był tam 7 tys. lat temu, w poprzednim okresie ocieplenia.
Pamiątki po ludz-kości
Obok zmian klimatu truchtają niepokojące lub zwyczajnie okropne zmiany antropogeniczne. I na Wyspie Niedźwiedziej i na Spitsbergenie młody reporter ogląda cmentarzyska zwierząt. To morsy i wale grenlandzkie wybite miejscami do ostatniego osobnika. Zostały po nich hałdy kości, których nikt nie usuwa, a na Svalbardzie mają wręcz status chronionych zabytków kultury – mają kłuć w oczy, przypominać o skali ludzkiej zachłanności.
fot. z archiwum Adama Wajraka
Populacje odradzają się z trudem – zwierzęta albo nie wracają w miejsca pogromu wcale, albo bardzo powoli. A więc to też lekcja odczuwania czasu w świecie, który błyskawicznie zużywa paliwa kopalne, rozwija się, zarabia jak wściekły.
I nagle Wajrak przypomina, iż wale grenlandzkie mogą żyć 200 lat, a dojrzałość osiągają koło 25 – jeżeli nikt i nic ich nie zabije. To jest jak znak stop, albo nagłe zatrzymanie się przed urwiskiem. Bo co my wiemy o życiu, kim jesteśmy, iż tego wala, który może sięgać pamięcią gdzieś do historii dawnych wielorybników, traktujemy jak beczkę tłuszczu? Że drobne rybki przerabiamy na mączkę rybną, skazując ptaki i większe ryby na głód? Tak było z gromadnikiem, w latach 70. i 80. wyławianym masowo z Morza Barentsa.
Wajrak na jego przykładzie pokazuje zależności i dynamikę łańcuchów pokarmowych rejonów arktycznych – dużo delikatniejszych niż zróżnicowane ekosystemy cieplejszych rejonów. Gdy gromadników zabrakło, głodowały foki, zniknął śledź (bo stał się pokarmem dorsza, do tej pory jedzącego właśnie gromadniki), a w końcu wielki głód zdziesiątkował populację nurzyków – pingwinowatych ptaków z Wyspy Niedźwiedziej. Populacja nurzyka w ciągu roku zmniejszyła się tam o 85% – z 250 tys. ptaków pozostało 36 tys.
Depcząc po piętach Curwoodowi
Książką rządzą dwie warstwy – przeszłość, owe „najntisy”, i teraźniejszość. Dziennikarz sięga do wspomnień, ale uzupełnia je o pozyskaną w międzyczasie wiedzę, sprawdza fakty wtedy niezrozumiałe dla naukowców, a dziś już opisane. I prowadzi nas przez lodowiec faktów. A lodowiec jak to lodowiec – ma przerażające szczeliny, ale przecież jest niebywale interesujący i piękny.
fot. z archiwum Adama Wajraka
Te szczeliny to wiedza o masakrach popełnianych na zwierzętach, zanieczyszczeniu środowiska, topnieniu lodowców. Jednak Wajrak nie zapomina o zachwycie i poczuciu humoru.
Najbardziej podśmiechuje się z siebie, młodego i niedoświadczonego „polarnika”, zafascynowanego lekturami Londona czy Curwooda, pozującego przybywającym pod Górę Wrzasku na statku wycieczkowym turystom. Wciela się wtedy przez chwilę w trapera, któremu niestraszne niedźwiedzie, pozuje z nigdy nieużytą strzelbą.
Książka jest oczywiście nasycona historiami braci mniejszych. Opowiada choćby o mewach bladych, nurzykach, fokach czy wydrzykach pasożytnych, fascynujących ptakach, które pozyskują pokarm, m.in. dręcząc mewy wracające do młodych z pokarmem w wolu. Wydrzyk tak długo denerwuje mewę, aż ta zwymiotuje pokarm, który oczywiście przejmuje wydrzyk.
fot. z archiwum Adama Wajraka
Para wydrzyków mieszkała po sąsiedzku przy chatce pod Górą Wrzasku. Ptaki i dziennikarz przywykli do siebie, on codziennie obserwował ich perypetie, one odprowadzały go aż do „szaletu” i bacznie pilnowały, by nie zbliżył się zanadto do młodego.
Kiedy jedno z pary ginie zabite antropogenicznymi toksynami PCB, a potem ginie też młode, wtedy Wajrak najpierw grzebie je pod kamieniem, a potem siada przed chatką i po prostu płacze.
Dzisiaj
Dzisiaj nikogo nie dziwi, kiedy mówimy, iż wybieramy się na Spitsbergen albo fotografować góry lodowe na Zatoce Disko. Zimno i śnieg przyciągają z magnetyczną siłą tych, którzy poszukują sensu życia, i tropicieli zapierających dech w piersi kadrów, czy widocznych jak na dłoni oznak katastrofy klimatycznej. Jesteśmy wyposażeni we wszystko, co sprawia, iż taka wycieczka jest bezpieczna, a mróz niestraszny.
fot. z archiwum Adama Wajraka
Do lamusa odeszły czeskie kalosze i koszule flanelowe. Stać nas na wełniane swetry i termobieliznę, na turystycznych statkach czekają profesjonalne skafandry chroniące przed wychłodzeniem i łodzie, które podwiozą turystów bliżej pożądanych widoków.
W 2019 roku zapytałam Mikołaja Golachowskiego – biologa, ekologa, podróżnika, który pokazuje turystom Antarktykę – czy domyśla się, co ich przyciąga w „zimne”?
„Bo zawsze marzyli, żeby zobaczyć rejony polarne, bo już wszędzie byli, ale jest też grupa, która rzeczywiście przyjeżdża w Antarktykę, żeby zobaczyć coś, co znika, chcą się przekonać na własne oczy, jak to przebiega. I widzę w ich postawach, w tym co deklarują, iż generalnie ich to obchodzi – stan świata – niezależnie od motywacji. Zresztą, wydaje mi się, iż jeżeli ktoś już się tu wybrał – a nie są to luksusowe warunki, trzeba być gotowym na zimno, wysiłek fizyczny – to chyba musi mu trochę na przyrodzie zależeć. Rzadko spotykam kompletnych ignorantów”.
W zimne rejony zabiera czytelników już od kilku lat Ilona Wiśniewska, reporterka pisząca o Spitsbergenie, północnej Norwegii i Grenlandii. Oprócz wiedzy przyrodniczej zaczęliśmy dzięki niej lepiej poznawać mieszkańców zaśnieżonych krańców kontynentu i wysp. Wiedza ta nie jest wygodna, bo to mroczne historie kolonizowania ziemi i umysłów rdzennych mieszkańców zimnych rejonów.
fot. z archiwum Adama Wajraka
Słowem – wiemy więcej, wiemy całkiem dużo. A katastrofa klimatyczna trafiła do głównego nurtu dyskusji o problemach, które bardzo pilnie musimy jako ludzkość spróbować rozwiązać.
Przepaść wiedzy dzieli nas też od ukochanych lektur dzieciństwa – Londona, Centkiewiczów i Curwooda, którzy zainspirowali nie tylko Adama Wajraka, ale podobno również wielu naukowców, którzy duszę oddali Arktyce.
Przed spotkaniem autorskim w Poznaniu oboje – Adam i ja – sięgnęliśmy po „Łowców wilków” Curwooda (w przekładzie Jerzego Marlicza) i choć sentyment duży, to trudno czyta się dzisiaj sceny zarzynania i oskórowywania wilków i nastrojowe opisy tych „dzikich bestii” biegnących w świetle księżyca.
Wiemy więcej, jesteśmy gdzie indziej. Kto by pomyślał, od szalonych „najntisów” minęło niecałe trzydzieści lat, a dwadzieścia nadchodzących dzieli ludzkość od krytycznej granicy, za którą prawdopodobnie czekają nas mocno nieprzyjemne i nieodwracalne zmiany związane z podwyższeniem się średniej globalnej temperatury. Zdążymy coś z tym zrobić?
PS
„Na północ” Wajraka to pierwsza część trylogii o Arktyce. Druga już się pisze, trzecia jest w planach. Ta trzecia będzie miała tytuł „Jest mi za gorąco” – rozumiem autora doskonale, codziennie zerkając na termometr, który w listopadzie i grudniu 2022 niepokojąco rzadko spada poniżej zera. Impulsem do napisania o książce Adama była lektura i rozmowa z nim, którą miałam przyjemność poprowadzić 5 grudnia br. w Centrum Kultury ZAMEK w Poznaniu. Za zaproszenie do moderowania spotkania dziękuję Adamowi i Wydawnictwu AGORA.