Czekałam na ten moment latami — marzyłam, iż zobaczę go w kościele, w garniturze, a jego wybrankę w bieli, z bukietem w dłoniach. Widziałam to wszystko w myślach: dźwięk organów, zapach kadzidła, łzy w oczach gości. Marzenie każdej matki.
Ale potem przyszła ona. Synowa. I jednym zdaniem wszystko zniszczyła.
– My nie chcemy ślubu w kościele – powiedziała z uśmiechem. – Wolimy coś… bardziej naturalnego. W plenerze.
– W plenerze? – powtórzyłam, próbując zrozumieć. – To znaczy… gdzie?
– W ogrodzie, może w lesie, między drzewami. Taki symboliczny ślub, bliżej natury. Bez księdza.
Myślałam, iż źle słyszę. Bez księdza. Bez Boga. W jakichś krzakach!
Nie spałam całą noc. W głowie miałam tylko jedno pytanie: co ja powiem rodzinie?
Przecież wszyscy czekają na to wesele! Ciotki, kuzyni, sąsiedzi – wszyscy od lat pytali:
„No, kiedy twój Michał stanie przed ołtarzem?”
A ja miałabym teraz powiedzieć, iż nie będzie ołtarza, tylko… drzewa?!
Rano poszłam do kościoła. Usiadłam w ławce i płakałam. Nie z gniewu, tylko z bezsilności.
Przecież wychowałam syna w wierze, zabierałam go na każdą niedzielną mszę, uczyłam modlitwy, zasad, szacunku do tradycji. A on teraz stoi po stronie dziewczyny, która ślub z Bogiem zamienia na „ceremonię w naturze”.
Próbowałam z nim porozmawiać.
– Synu, wiesz, jak to zabrzmi? W rodzinie, wśród ludzi?
A on tylko westchnął:
– Mamo, to nasze życie, nie twoje.
– Ale ja się wstydzę! – wyrwało mi się. – Ludzie będą gadać!
– Nie obchodzi mnie, co ludzie powiedzą.
I wtedy po raz pierwszy w życiu poczułam, iż naprawdę go tracę. Nie do innej kobiety — do innego świata.
O ślubie nie mówię nikomu. Udaję, iż przygotowania trwają, iż wszystko idzie po myśli. Ale każda rozmowa z siostrą, z kuzynką, z sąsiadką to dla mnie męka.
– I co, w którym kościele będą się brać? – pytają.
– Jeszcze się zastanawiają – kłamię, a w gardle rośnie mi gula.
W domu, w moim kredensie, leży różaniec po mojej mamie. Zawsze chciałam, żeby synowa miała go przy sobie, gdy będzie mówiła „tak”. A teraz ten różaniec tylko przypomina mi, iż moje miejsce przy ołtarzu nigdy się nie spełni.
Nie potrafię jej nienawidzić. Ona nie jest zła — jest po prostu inna. Mówi, iż wierzy „po swojemu”, iż Bóg jest wszędzie, nie tylko w kościele. Ale jak to wytłumaczyć mojemu sercu, które od dziecka uczyło się, iż ołtarz to świętość, iż przysięga przed Bogiem to fundament rodziny?
Czasem łapię się na tym, iż patrzę na nią i myślę: czy to naprawdę miłość mojego syna, czy tylko moda na wolność?
Nie w kościele. W ogrodzie. Zamiast organów – skrzypce. Zamiast księdza – przyjaciółka, która czytała jakieś wiersze o miłości. Nie było „amen”, nie było krzyża, nie było choćby obrączek święconych w kościele.
Stałam z boku, w eleganckiej sukience, z uśmiechem wymuszonym na twarzy. A w środku płakałam. Nie dlatego, iż nie chciałam ich szczęścia. Dlatego, iż czułam, iż świat, w który wierzyłam, właśnie się skończył.
Minęły trzy miesiące. Zaczynam rozumieć, iż może dla nich ta miłość też jest święta — tylko inaczej. Ale wciąż nie umiem o tym mówić rodzinie. Bo jak wytłumaczyć, iż wstyd nie bierze się z braku wiary w syna, tylko z bólu po utracie świata, w którym wszystko miało swoje miejsce — i swoje święto?
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Te kwiaty zastąpią chryzantemy. Wytrzymają mróz i długo będą cieszyć oko

4 godzin temu




