Wyprawa do El Dorado: Złote Świątynie – recenzja gry planszowej

3 dni temu

Mało jest gier planszowych, do których wracam z taką ekscytacją, jak Wyprawa do El Dorado.

Jej najmocniejszym punktem jest zdecydowanie regrywalność, a to za sprawą możliwości bardzo rozmaitego ułożenia kafelków map przy każdej rozgrywce. Jak sama nazwa wskazuje, gra zabiera nas w wyprawę do El Dorado, a zwycięża ten, który pierwszy dotrze do krainy ze złota. W międzyczasie wyszły jeszcze trzy dodatki, urozmaicające podstawową wersję gry. W zeszłym miesiącu, wydawnictwo Nasza Księgarnia zaszczyciła nas kolejnym rozszerzeniem do Wyprawy, nazwanym Złote Świątynie. Przenosi on grę już do samego El Dorado i nie wymaga podstawki (tak zwana samostójka). I powiem wam szczerze, iż oszalałem na punkcie tej serii.

A to dlatego, iż wszystkie moduły gry można połączyć w jedną całość – ułożyć ogromną mapę na cały pokój i grać dobrych kilka godzin w jedną partię. Coś wspaniałego! Nigdy chyba nie miałem takiej chorej satysfakcji z układania kafelków (no, może poza Mille Fiori). No, ale dobra – na czym to adekwatnie polega?

Gra jest zbudowana na tym samym fundamencie, co Wyprawa do El Dorado. Większe różnice są w zasadzie trzy. Po pierwsze, jak w poprzedniej części celem było dostanie się do tej legendarnej krainy, tak w tej odsłonie musimy dotrzeć do trzech świątyń celem zebrania klejnotów, a następnie uciec poprzez powrót na start. Druga zmiana, to zdecydowane zmniejszenie częstotliwości występowania pól dżungli na rzecz ruin. Trzecia – pojawienie się tak zwanych Eldo i Strażników. Te pierwsze to specjalne monety, które można zdobyć na kilka sposobów, a które można wykorzystać m.in. przy zakupie nowych kart. Strażnicy to natomiast negatywny odpowiednik jaskiń. Gdy zakończymy ruch obok Strażnika, aktywuje swoją moc, mającą najczęściej szkodliwy charakter dla gracza, bądź pozytywny dla przeciwników.

Tura wygląda tak, iż zagrywamy karty, aby poruszyć się swoim pionkiem i/lub zakupić kolejne karty z rynku. Aby przesunąć swojego pionka, musimy zagrać kartę z odpowiednim symbolem, który znajduje się na docelowym polu. Mogą to być m.in. pochodnie (ruiny), monety (wioska) czy wiosła (wody), a ich ilość na danym polu (1-3) pokazuje, jaką wartość na karcie powinniśmy mieć, aby się poruszyć na dane pole. Początkowa talia jest dość słaba, dlatego musimy ją rozbudować poprzez zakupy na ryneczku, aby jak najszybciej przeprawić się przez krainę El Dorado. Na koniec swojej tury, możemy odrzucić pozostałe karty na ręce lub nie – ważne, żeby dobrać ich z talii tyle, aby mieć 4 na ręce. Zwycięża ten gracz, który jako pierwszy zbierze wszystkie 3 klejnoty i ucieknie z El Dorado.

Gra sama w sobie – zupełnie jak pierwowzór – daje naprawdę ogrom frajdy, nieważne, czy gracie w 2, 3 czy 4 osoby. Duża regrywalność i ogromne pokłady rywalizacji to ogromne plusy tego tytułu. Jednakże fakt, iż można połączyć ze sobą Złote Świątynie z Wyprawą, to dla mnie coś absolutnie wspaniałego. Chęć zrobienia jak najtrudniejszej, jak najdłuższej mapy graniczy tutaj z chorą ambicją, ale i sporym funem. Wraz z małżonką zagrywamy się w El Dorado jak źli i – co najlepsze – w ogóle nie odczuwamy znużenia tym tytułem.

Czy są jakieś minusy? W zasadzie tylko jeden przychodzi mi do głowy, a mianowicie pewna schematyczność w nabywaniu kart na ryneczku. zwykle nasze zakupy będą wyglądały w każdej rozgrywce bardzo podobnie. Mi osobiście to nie przeszkadzało, bo bardziej skupiałem się na ekscytującym wyścigu, niemniej wyobrażam sobie graczy, którzy mogliby uznać to za wadę.

Czy warto zainteresować się Złotymi Świątyniami? No pewnie, iż tak! A jak się wam spodoba, koniecznie zaopatrzcie się w poprzednie gry z serii. Choć niepozorne, planszówki z serii Wyprawa do El Dorado dają ogrom satysfakcji i funu. Jak raz zagracie – ciężko będzie się wam od nich oderwać!

Idź do oryginalnego materiału