Zimą do wioski ukrytej wśród gęstych sosen na obrzeżach Podkarpacia zawitała wilczyca. Był mroźny wieczór, śnieg skrzypiał pod butami, a ciszę przerywał tylko trzask gałęzi. Leśniczy Stanisław, mężczyzna około sześćdziesięciu lat, wyszedł z leśniczówki na dźwięk przypominający skomlenie. Tuż pod płotem, przy samych schodkach, siedziała wychudzona wilczyca. Nie warczała, nie pokazywała kłów – tylko patrzyła oczami pełnymi cichej rozpaczy.
Stanisław stał przez chwilę, jakby zastanawiał się, czy ingerować w naturę. W końcu jednak wszedł do domu i wrócił z kawałkami zamrożonego mięsa – resztkami dziczyzny, schowanej na gorsze czasy. Ostrożnie położył je przy płocie. Wilczyca nie podeszła, tylko lekko pochyliła głowę, jakby skinęła, zabrała mięso i zniknęła w nocnej mgle.
Od tamtej pory przychodziła regularnie. Zawsze sama, zawsze w ciszy. Po prostu siadała w tym samym miejscu i czekała. Stanisław przez cały czas ją karmił, chociaż sąsiedzi zaczęli go krytykować.
— Oszalałeś, Stachu? Do ciebie drapieżnik przychodzi co noc! A co, jak zaatakuje? — denerwowała się sąsiadka Krystyna.
On tylko milcząco kiwał głową. Wiedział: gdy zwierzę jest głodne, staje się naprawdę niebezpieczne. A gdy najedzone – wróci do lasu i nikogo nie tknie.
Minęło kilka tygodni. Nadeszła prawdziwa zima – zamiecie, śnieg po pas, głód w puszczy. Ale wilczyca wciąż przychodziła. Czasem codziennie, czasem z lekkim opóźnieniem. Aż w pewnym momencie zniknęła. Stanisław czekał. Dzień. Dwa. Tydzień. Miesiąc – i nic. Wieśniacy cieszyli się: „No wreszcie sobie poszła!”. A w jego sercu było nieswojo. Przywiązał się do niej – brzmiało to dziwnie, ale tak było.
Dokładnie dwa miesiące później, jednego z ostatnich mroźnych wieczorów, znów usłyszał ten sam dźwięk – głuche warczenie, prawie znajome. Serce mu podskoczyło. Wybiegł na ganek – i zastygł.
Przed nim stała wilczyca. Tylko iż teraz nie sama – obok, nieco dalej, stały dwa młode wilki. Były czujne, ale nieagresywne. Wszystkie trzy patrzyły prosto na Stanisława. Nie ruszały się. Nie warczały. Tylko patrzyły – spokojnie, niemal po ludzku.
Nie wiedział, co powiedzieć. Stał w swojej starej watowanej kurtce i czuł, jak mróz szczypie go w policzki. Nagle zrozumiał: przez cały ten czas nie karmił tylko wilczycy. Ratował jej rodzinę. Mięso, które zostawiał, nie przepadało – ona znosiła je do legowiska, dzieliła się z młodymi. A teraz przyprowadziła je – nie po to, by polować, nie ze strachu, ale… żeby się pożegnać. Albo podziękować. Kto wie, jak działa świat zwierząt?
Postali minutę, potem wilczyca lekko pochyliła głowę, tak jak przy ich pierwszym spotkaniu, i cała trójka rozpłynęła się w śniegu, między świerkami.
Od tamtej pory nikt we wsi już nie widział ani wilczycy, ani jej młodych towarzyszy. A Stanisław nie opowiadał tej historii na głos. Tylko czasem wieczorami, stojąc przy oknie i wpatrując się w las, cicho mówił do siebie:
— Do widzenia. I tobie też dziękuję, siostro leśna.
I w tych słowach było wszystko: smutek, wdzięczność i świadomość, iż choćby w dzikiej naturze jest miejsce na dobro i wzajemność.