Kiedy piszę tego posta, jestem w miejscu z listy moich marzeń, w Meksyku, na Półwyspie Jukatan. Jest 7:45, niedawno wzeszło słońce, a z mojego balkonu, na którym piję kawę i stukam w klawiaturę laptopa, roztacza się widok na lasy mangrowe, palmy kokosowe i osiedlowy basen. Powietrze jest gorące i wilgotne, a nad drzewami unoszą się obłoki pary.
Gdy tylko pierwsze promienie słońca zaczynają pojawiać się nad koronami drzew, na dachach i balkonach przysiadają tropikalne ptaszki i zaczynają śpiewać, jak szalone. Tak jakby witały nowy dzień. Robią tak każdego poranka. Jak w zegarku. Coś niesamowitego!
Po długich miesiącach trudnego remontu naszego domu, po tych wszystkich przeprowadzkach i zmianach, w końcu jest nagroda – Meksyk i Morze Karaibskie, z którym tak bardzo tęskniłam.
ZMIANY W ŻYCIU – JAK SOBIE Z NIMI RADZĘ – PRZECZYTAJ TUTAJ
Wymyśliłam sobie te wakacje jeszcze wtedy, gdy remont trwał w najlepsze. Zakomunikowałam to mojemu mężowi, a on tylko uśmiechnął się pod nosem, mówiąc „znając Ciebie, to wszystko jest możliwe”. A ja, wcale nie byłam pewna, czy wystarczy nam pieniędzy, czy zdążymy je odłożyć i czy mój mąż dostanie tyle urlopu, ale w myśl zasady, iż gdy się czegoś bardzo mocno chce, to wszechświat temu sprzyja, postanowiłam trzymać się planu. Trochę temu wszechświatowi pomogliśmy, oszczędzając, jak tylko się da, no i jesteśmy w Meksyku 🙂
Najtrudniejszy zawsze w tak długiej podróży jest lot. Zwłaszcza gdy leci się z dziećmi. Nasi chłopcy są już duzi, ale i tak kilkanaście godzin w samolocie daje im w kość.
Co jest dla mnie najlepsze podczas lotu? Moment, w którym samolot przebija się przez chmury. Wzrusza mnie to i zachwyca niezmiennie od lat. Mam wtedy taką gulę w gardle i muszę się naprawdę przyłożyć, żeby się nie rozpłakać. Wciąż też nie mogę wyjść z podziwu, iż maszyna, która może zabrać na pokład tyle pasażerów, i która wraz z załadunkiem i paliwem waży choćby 300 ton, wznosi się do nieba. Ja wiem, iż to prawa fizyki, ale jednak…fascynujące!
Tak samo fascynujące okazały się ekrany w fotelach linii Air France 🙂 Dla znudzonych pasażerów dostępne były dziesiątki filmów, podcastów, artykułów, a choćby ćwiczenia jogi do zrobienia choćby na siedząco, w samolocie. Dla mnie i dla moich chłopaków najciekawsze były kamery umieszczone z przodu samolotu i pod samolotem, dzięki którym mogliśmy obserwować Atlantyk, nad którym przelatywaliśmy, wyspy i wysepki, a także moment lądowania. Wow!
No i ekran pokazujący trasę lotu i całą kulę ziemską. To dopiero lekcja geografii dla naszych dzieci.
A to moment lądowania po baaaardzo długim locie. Co za szczęście 🙂
Gdy w końcu wylądowaliśmy w Cancun, okazało się, iż z Paryża, w którym mieliśmy międzylądowanie, nie przyleciały nasze bagaże. Tutaj ważna wskazówka – zawsze pakujmy najpotrzebniejsze i najcenniejsze rzeczy do bagaży podręcznych. Na wypadek właśnie takich sytuacji. Ja włożyłam do podręcznego bagażu po jednej zmianie ubrań, szczoteczki i kosmetyki w mini wersjach.
Mieliśmy szczęście, bo nasze walizki miały przylecieć następnym samolotem, jeszcze tego samego dnia. Dla nas oznaczało to kolejne 3 godziny na lotnisku w Cancun. I choć na miejscu była dopiero 18:00, nasze ciała zapamiętały czas polski i czuły się jak o 2:00 w nocy. Zmęczenie dawało się we znaki.
Walizki dotarły, a my w końcu wyszliśmy z klimatyzowanego lotniska na zewnątrz i wzięliśmy pierwszy wdech tropikalnym, upalnym powietrzem. Ciary!
Pozostało nam jedynie odnaleźć na parkingu wynajęty samochód i pokonać ostatnie 1,5 h drogi do mieszkania, które wynajęliśmy. Ostatnia prosta, a potem spać.
Za to rano… Rano przywitał nas nasz pierwszy, meksykański wschód słońca, a wraz z nim zachwycający koncert ptaków.
Okna tarasu wychodzą na wschód, czy może być lepiej?
Przez pierwsze dwa dni mocno doskwierał nam jet lag. Ciało wcale nie chciało się tak gwałtownie przestawić na nową strefę czasową. Dla mnie jet lag jest jak połączenie PMS-a, kaca i listopadowej chandry w jedno. Na szczęście takie samopoczucie gwałtownie mija, a tuż po nim zaczyna się funkcjonowanie zgodne z rytmem tego miejsca. A u nas to wygląda dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy byliśmy na Gwadelupie. Chodzimy spać krótko po zachodzie słońca, o 21:00 i wstajemy bez żadnego budzika tuż przed jego wschodem, o 6:00-7:00.
Pora na pierwsze zachwyty. Mieszkanie, które wynajęliśmy, i które pomogła nam znaleźć nasza dobra znajoma, Sylwia, jest bardzo wygodne i tak jak pisałam, codziennie z naszego tarasu możemy podziwiać wschód słońca. Mamy też widok na basen, w którym od rana pływają nasi synowie.
Zrobiłam kilka zdjęć naszego apartamentu. Zapraszam na zwiedzanie.
Taras – najlepsze miejsce w całym mieszkaniu. Uwielbiam!
Mamy dwie sypialnie, a przy każdej jest łazienka.
To jest nasza kuchnia połączana z salonem. Schody prowadzą do drugiego mieszkania, którego my nie wynajmujemy. Obok schodów jest sprytnie ukryta pralka.
Swoją drogą, takie dwupoziomowe mieszkanie jest tutaj na sprzedaż. Można je mieć za 500 tys USD 😉
Kilka kadrów osiedla. Jest ciche, bezpieczne, kameralne i jest częścią dużego kompleksu, w którym można spotkać takie mieszkania, jak nasze, wolno stojące domy i hotele. Do tego baseny, pole golfowe i pewnie jeszcze kilka innych atrakcji, których nie zdążyliśmy odkryć. Typowa enklawa dla turystów i coś dla nas zupełnie innego. Na Gwadelupie mieszkaliśmy w domku obok lokalsów.
Ja oczywiście od pierwszych chwil zachwycam się roślinnością. Ten „trawnik” tutaj jest z dobrze nam znanej rośliny w Polsce – Epipremnum złocistego.
A to już tutejsze „chwasty” – poznajesz? 🙂 Monstery, filodendrony, krotony, difenbachie, alokazje i mnóstwo innych roślin, które w naszych warunkach są kwiatami w doniczkach, a tutaj karczuje się każdego dnia, bo inaczej zdominowałyby całe otoczenie.
Na koniec najważniejsze – przywitanie z Morzem Karaibskim.
No i jedzenie, coś, wobec czego mam tutaj ogromne plany! Pierwsze tacos ze świeżą rybą. Prze-pysz-ne!
Mam kilka marzeń do zrealizowania tutaj.
Chciałabym się najeść do syta tutejszego jedzenia, świeżych ananasów, mango, awokado i owoców morza.
Chciałabym kupić matę i ćwiczyć na tym tarasie jogę przy wschodzącym słońcu – to by było coś!
Chciałabym popłynąć statkiem na jakąś wyspę. I choć pływak ze mnie marny i mam małą chorobę morską, to coś mnie ciągnie na otwarte morze.
Marzy mi się, by zobaczyć dzikie zwierzęta w ich naturalnym środowisku. Delfiny, żółwie, płaszczki – marzenie!
Chciałabym zobaczyć starożytne ruiny Majów.
Chciałabym odwiedzić cenoty, czyli podwodne jeziora, które są prawdziwymi cudami natury.
Chciałabym tu pobyć, tak uważnie, bez stresu, bez wielkich planów i długiej listy miejsc do zobaczenia.
Nacieszyć się morzem, roślinnością i zapachem tego powietrza.
I chciałabym pisać na moim kochanym laptopie posty na tym tarasie i poczuć jak to by było pracować zdalnie z takiego miejsca choć przez chwilę.
PS. Zostajemy do 23 marca 🙂