Dziś w cyklu Wieści z minionej niedzieli przypominamy wiadomość sprzed 140 lat – o chorobie, która nie ludzi, ale drób zdziesiątkowała, a mimo to poważnie odbiła się na życiu włościan.Miało to miejsce w gminie Dobryńskiej w powiecie bialskim, w guberni siedleckiej. Dziś te wsie – m.in. Dobryń Duży i Mały, Łobaczew czy Połoski – znajdują się w gminie Zalesie. Choć nazwa gminy zniknęła, krajobraz z polami i przydrożnymi krzyżami pozostał niemal taki sam jak w 1885 roku, gdy pisano o „zarazie na drób”.Gazeta Świąteczna, 11 stycznia 1885 r., str. 2Zaraza na dróbW powiecie Bialskim gub. Siedleckiej miejscami podobno choruje i pada mnóstwo ptactwa domowego — indyków, kur, kaczek i.t.p. W jednym tylko majątku w gminie Dobryńskiej zginęło w ciągu trzech dni więcej niż sto sztuk drobiu. Ktoś z weterynarzy tamtejszych tłumaczy, iż w chorobie téj paraliż chwyta żołądek i od tego ptactwo pada. Za lekarstwo podobno mają służyć mocno prażone ziarnka kukurydzy.Kukurydza zamiast lekarstwaW 1885 roku wiedza weterynaryjna na wsi była bardzo ograniczona. Brakowało lekarzy zwierząt, a opiekę nad inwentarzem sprawowali najczęściej felczerzy lub sami gospodarze, posiłkując się doświadczeniem i poradami przekazywanymi ustnie. Opisany w Gazecie Świątecznej „paraliż żołądka” u drobiu to najpewniej obserwacja objawów chorób, które współczesna nauka potrafi dziś jednoznacznie zidentyfikować.Na przełomie XIX i XX wieku w Europie, także na ziemiach polskich, często występowały:pastereloza (cholera drobiu) – bakteryjna choroba, która potrafiła w ciągu kilku dni zabić całe stado; powodowała ospałość, duszności i nagłe padanie ptactwa,rzekomy pomór drobiu (dziś: choroba Newcastle) – wirusowa infekcja odkryta formalnie dopiero w 1926 roku, ale wcześniejsze źródła wskazują, iż przypadki jej występowania notowano już w XIX wieku; objawia się m.in. skrętem szyi, paraliżem i problemami z trawieniem,ospa kurza – choroba wirusowa wywołująca zmiany na skórze i w jamie ustnej, osłabiająca ptactwo i powodująca wysoką śmiertelność w stadach.Wszystkie te choroby szerzyły się błyskawicznie, bo na wsiach drób trzymano w dużym zagęszczeniu, bez izolacji i higieny.”Pomór kur wyniszcza do 90% ptactwa w dotkniętych chorobą hodowlach” – ostrzegała ulotka datowana po 1940 r. Rzekomy pomór drobiu odkryty został formalnie dopiero w 1926 r, ale wcześniejsze źródła wskazują, iż przypadki jej występowania notowano już w XIX wieku; źródło: Biblioteka Narodowa„Mocno prażone ziarnka kukurydzy” podawane ptakom były typowym przykładem ludowej medycyny weterynaryjnej. Wierzono, iż rozgrzane i twarde ziarna pobudzają żołądek do pracy i „przepędzają chorobę”. W rzeczywistości taka metoda mogła co najwyżej złagodzić niestrawność, ale wobec poważnych infekcji wirusowych czy bakteryjnych była całkowicie nieskuteczna. W ówczesnych realiach brakowało skutecznych szczepionek i antybiotyków, które zaczęto stosować dopiero w XX wieku – dlatego zaraza w gminie Dobryńskiej była praktycznie nie do powstrzymania.Czytaj też: Będą luzowali restrykcje. Rzekomy pomór drobiu znika z mapyStrata ponad stu sztuk ptactwa w jednym majątku oznaczała dla gospodarzy ogromne konsekwencje. Drób był nie tylko źródłem mięsa, jaj i piór, ale także ważnym elementem ekonomii wiejskiej – sprzedaż jaj i kur na targach w Białej czy Międzyrzecu zapewniała gotówkę na podstawowe zakupy. Utrata całego stada mogła oznaczać brak dochodu na wiele miesięcy i konieczność zadłużania się u sąsiadów lub lichwiarzy. Nic dziwnego więc, iż wieść o „zarazie na drób” rozchodziła się błyskawicznie, a lęk przed nią paraliżował całą
społeczność. „W jednym tylko majątku w gminie Dobryńskiej zginęło w ciągu trzech dni więcej niż sto sztuk drobiu” – donosiła Gazeta Świąteczna na początku 1885 r.Choroba czy urok?W drugiej połowie XIX wieku na wsi panowało przekonanie, iż zwierzęta nie chorują „same z siebie”, ale iż ich padanie to skutek działania sił nadprzyrodzonych. Kury czy bydło mogły być – jak wierzono – „zauroczone” spojrzeniem złego sąsiada, dotknięte „złym powietrzem” unoszącym się znad bagien albo ukarane przez Boga za grzechy gospodarzy. Gdy nagle ginęło całe stado, mieszkańcy wsi szukali więc przyczyny nie w zarazie, ale w uroku, czarach czy boskim gniewie.Nic dziwnego, iż w takich warunkach nowoczesne wyjaśnienia – o „zarazkach” czy „bakteriach” – długo nie przebijały się do świadomości ludowej. choćby gdy władze nakazywały szczepienia zwierząt lub izolację chorych, budziło to opór i podejrzliwość. Zaufanie do weterynarii rozwijało się powoli, a na co dzień wieś wolała sięgać po sposoby „sprawdzone przez dziadów i ojców”. Gdy już przyszło do leczenia, sięgano po metody praktykowane od pokoleń. W zagrodach stosowano zarówno środki naturalne, jak i rytuały magiczne. Krowom z gorączką podawano mleko z czosnkiem, koniom z problemami trawiennymi – napary z piołunu czy dziurawca. Drób karmiono chlebem z popiołem lub przetrzymywano w ciemności, wierząc, iż „odpocznie od choroby”.Równocześnie szeroko praktykowano zabiegi o charakterze obrzędowym: bydło okadzano dymem z jałowca, skrapiano wodą święconą, a chore zwierzęta chroniono zaklęciami. Niektóre z tych praktyk miały pewien sens – czosnek rzeczywiście działał przeciwbakteryjnie, a popiół ograniczał pasożyty – ale wobec epidemii takich jak pastereloza czy pomór drobiu były całkowicie bezradne. Brak szczepionek i antybiotyków sprawiał, iż wieś musiała polegać na tych domowych, choć nieskutecznych metodach.Więcej tekstów z cyklu Wieści z minionej niedzieli: