W poszukiwaniu źródeł

4 lat temu


Czeka nas rok mikroturystyki. No trudno, pogodzę się, uprawiałem mikroturystykę, zanim się pojawiło takie określenie.

W czasach studenckich uwielbiałem wędrówki rowerem po Warszawie i okolicach. Proponuję mieszkańcom stolycy Wyprawę Na Poszukiwanie Źródeł Potoku Służewieckiego.

Gdzie on ma źródła, można oczywiście se sprawdzić w wikipedii. A jednak skoro podróżnicy mogą się kłócić o źródła Amazonki, my możemy podważyć oficjalne ustalenia w kwestii Potoku Służewieckiego.

Decyzję oddajmy ostatecznej instancji: dziecku, w towarzystwie którego zrobimy tę wyprawę. Jakieś z nami przecież będzie, albo realne, albo tzw. wewnętrzne.

Wyprawa zajmie parę godzin rowerzyście i dobry dzień piechurowi. Prawdziwy hardkorowiec może na Beara Gryllsa maszerować dnem (nigdzie nie będzie powyżej kolan). Obejrzy w ten sposób kilka mostów od spodu, acz w niektórych miejscach zatrzymają go kraty.

Kilkaset lat temu Potok Służewiecki wypływał ze szczęśliwickich mokradeł i meandrował przez kilkanaście kilometrów, by wpaść do rzeki Jeziorki. W tym miejscu Jan III Sobieski walnął sobie letnią rezydencję, tu więc zaczynamy wyprawę.

Samo ujście jest na terenie zespołu parkowo-pałacowego, wstęp biletowany. Ogólnie polecam (honorują Kartę Dużej Rodziny!), ale jak już tu wleziemy, to pół dnia mamy z głowy.

Rozważmy rozwiązanie alternatywne: popatrzymy na ujście z przeciwnego brzegu Jeziora Wilanowskiego. Mamy tu trochę dziki, ale darmowy i legalny parking.

Dzikość wynika z tego, iż to tak naprawdę zaniedbana droga do dawnego parku Morysin, który Stanisław Kostka Potocki urządził dla swego ukochanego wnuka Maurycego (Morysia). Park zniszczono podczas wojny, a za komuny nigdy nie było środków na odbudowę.

Gdy tu byłem po raz pierwszy, były to po prostu niezabezpieczone ruiny. Park nie będzie nigdy odbudowany, jest w tej chwili rezerwatem przyrody. Jak ktoś nigdy nie był, gorąco polecam. I kolejne pół dnia z głowy.

Udajemy się na ulicę S.K. Potockiego i stajemy na moście nad potokiem. Zawsze mnie intrygowało, ile Warszawa ma mostów – łatwo policzyć te wiślane, ale co z tymi nad różnymi Wilanówkami i Jeziorkami? Tracę rachubę nad samym Potokiem Służewieckim…

Z mostu idziemy w miarę wzdłuż Potoku, do przejścia dla pieszych przez Wiertniczą. Tu przechodzimy romantycznym mostem z kłódkami zakochanych i wędrujemy ulicą Wilanowską.

Biegnie prosto jak przy linijcie, bo to dawny tor kolei grójecko-wilanowskiej. Na Potockiego minęliśmy jej wilanowski dworzec, czynny do 1971.

Z lewej mamy Lemingrad, z prawej Zatokę Czerwonych Świń (czyli osiedle, na którym na początku III RP uwłaszczali się prominenci). W zależności od orientacji politycznej, złorzeczymy przechodniom po jednej lub drugiej stronie ulicy.

Przekraczamy Aleję Rzeczypospolitej (ulicę, której jeszcze 10 lat temu w ogóle nie było). Potok odbija tutaj w krzaczory.

Wytrawny eksplorator zauważy wał ziemny, którym odcięto dzikie połączenie Arbuzowej z Wilanowską. Odwiecznym problemem tej części stolycy jest brak dobrego połączenia Ursynowa z Wilanowem, pozwalającego ominąć permanentny korek w Dolinie Służewieckiej – kierowcy rozjeżdżają więc dzikie drogi.

Zawsze mnie śmieszyło pytanie „po co SUV w mieście”. W mieście takim jak Warszawa choćby żeby pojechać kultowym, nieistniejącym już „skrótem za stajnią” (pozdro dla kumatych!).

Mijamy znak drogowy A-27, który w dzieciństwie był moim ulubionym. Przedstawia samochód robiący „aaaa, chlups”. Nie wiem, czy taki znak stoi jeszcze gdzieś w Warszawie.

Arbuzowa kiedyś służyła dojazdowi do działek rekreacyjnych po drugiej stonie potoku. Po tych czasach zostały bieda-mosty, prowadzące do nich.

Mijamy posąg Katarzyny Aleksandryjskiej, świętej, która mnie ostatnio prześladuje. Jej kult był popularny w kręgach akademickim w późnym średniowieczu, a ja ostatnio dużo czytam o tej epoce.

Ten posąg jest współczesny, ufundowała go pobliska parafia w 2012. Podczas naszej wyprawy spotkamy jednak dużo przydrożnych krzyży i kapliczek, bo drogi biegły wzdłuż potoku na długo przed tym, niż dotarła tu Warszawa.

Potok nagle skręca w prawo i odtąd wędrujemy nieutwardzoną drogą, szumnie zwaną „ulicą Przy Grobli”. Z prawej mamy apartamentowcowisko, z lewej potok, a za nim dzikie chaszcze. Możemy tu strzelić selfika wyglądającego, jakbyśmy wyjechali daleko poza miasto.

Docieramy do styku Wilanowskiej z Doliną Służewiecką. Podziwiamy koszmar współczesnej architektury z wyjątkowo paskudną kolumnadą (wtf?).

Przechodzimy na światłach na drugą stronę Doliny. Każdy Warszawiak i znaczna część Polaków stała tu kiedyś w korku – wędrujemy wzdłuż międzynarodowej drogi E30, Cork-Omsk. W te wakacje być może będzie to dla nas jedyna namiastka wędrowania dalekimi szlakami.

Teraz zobaczymy Dolinę Służewiecką inną niż zwykle. W czasach mojej młodości było tu trochę straszniasto – Warszawa późnego PRL była miastem pustym i groźnym, wygwizdowy towarzyszące lecorbusierowskim koszmarkom, cieszyły się ponurą sławą „strefy wpierdolu”.

Zapuszczałem się tu rowerem i pamiętam przede wszystkim pustkę. Teraz zwykle są tu tłumy spacerowiczów, rolkarzy, rowerzystów itd., niestety została architektura podporządkowana samochodom.

Na wizualizacjach „Warszawy przyszłości” z tamtej epoki w ogóle nie ma pieszych. Przez Dolinę Służewiecką i Rzymowskiego, ulice wybudowane w latach 70. jako nowoczesne przelotówki, trudno więc do dzisiaj przejść czy przejechać rowerem.

Zwracamy uwagę na posąg Jana Nepomucena, ufundowany w 1864 na pamiątkę wsparcia Powstania Styczniowego przez mieszkańców wsi Służew (w Polsce, a już zwłaszcza w Warszawie, te krzyże i kapliczki często są pamiątką naszej strasznej historii).

Most, którym Puławska biegnie nad Potokiem, za komuny był miejscem paskudnym i cuchnącym. Teraz przejedziemy/przejdziemy pod nim eleganckim szlakiem jak na Zachodzie.

Jesteśmy nad stawem Służewiec. Ani Google Maps, ani Apple Maps jeszcze o nim nie wiedzą – pokazują błędnie zygzakowaty przebieg potoku. Moje miasto zmienia się za gwałtownie dla tych korporacji, co zresztą napawa mnie dumą.

Jeśli ktoś szedł pieszo i zaliczał wszystkie punkty wycieczki, może już zakończyć wyprawę na dziś. Jesteśmy przy pętli tramwajowej, dookoła są restauracje i hotele, a także Orlen, McDonald’s i Żabka, więc znajdziemy przynajmniej hotdoga i kawę.

Kto ma kalosze, ten prawdopodobnie da radę przejść wzdłuż Potoku pod ulicą Rzymowskiego. Reszcie z nas pozostają dość odległe i niezbyt przyjazne przejścia przez drogowy precel na skrzyżowaniu.

Przebijamy się do ulicy Modzelewskiego. Ta ulica sama w sobie jest fenomenem, proponuję kiedyś przespacerować przez całą jej długość! Nas interesuje jej południowy kikut, biegnący najbliżej Potoku.

Po charakterystycznym zapachu czujemy, iż się zbliżamy do stajni. Jesteśmy obok Wyścigów. Poza samym torem mieści się tu klub sportowy, a także warsztaty samochodowe i Różne Dziwne Budy.

Czas się tu zatrzymał. Przed pandemią wstęp był w miarę swobodny i można było podziwiać sztuczny staw (piękne miejsce!). Ostatnio gdy sprawdzałem, było jednak „zamknięte do odwołania z powodu pandemii”.

Tak czy siak czeka nas wędrówka wokół muru Wyścigów, bo nie ma drogi wzdłuż potoku (chyba iż da się w kaloszach). No i mamy teraz dwie opcje do wyboru, obie są pretekstem do wspaniałego spaceru.

Oficjalna geografia kieruje nas w stronę lotniska. Potok płynie przez tereny centrum logistycznego Poczty Polskiej i dziewiętnastowiecznej rezydencji hrabiego Skarbka, postaci skądinąd fascynującej, mistrz Rosiński poświęcił jej komiks.

Kiedyś była to idylliczna podwarszawska posiadłość. Lotnisko sprawiło, iż nikt tu by i tak nie chciał mieszkać, wszystko jest więc zamkniętą na łańcuch ruiną.

Nie namawiam do łamania prawa, ale entuzjastom urbexu zwracam uwagę: to chyba najbardziej tajemniczy park w Warszawie. Zabytkowy, zapuszczony i niedostępny!

Na ulicy Łączyny podziwiamy kolejną niesamowitą kapliczkę i poruszamy się równolegle do niedostępnego na legalu Potoku ulicą Wyczółki. Kto idzie korytem Potoku w kaloszach, niech weźmie pod rozwagę, iż za chwilę będzie szedł wzdłuż ogrodzenia aresztu na Kłobuckiej. Mam nadzieję, iż nie pilnują go snajperzy?

Na Kłobuckiej droga się urywa. Przed nami linia kolejowa i trasa szybkiego ruchu. W kaloszach błyskawicznie przejdziemy na drugą stronę mostu, ale rowerzyście pozostaje cofnięcie się do ulicy Poleczki i przejechanie wiaduktem na ekspresówką.

Kiedyś wszystko tu było dzikie i zapuszczone, teraz wzdłuż płotu lotniska biegnie elegancka ścieżka rowerowa. Dojeżdżamy nią do miejsca, którym Potok wypływa z rury tak szerokiej, iż w kaloszach spokojnie można by iść dalej – ale drogę zagradza krata ze świeżą kłódką.

Rury biegną aż do ogrodów działkowych po drugiej stronie lotniska. Sto lat temu Potok wypływał z dzisiejszych Szczęśliwic, ale jeżeli źródło zdefiniujemy jako miejsce, w którym ciek wodny wypływa na powierzchnię – to przy nim stoimy.

Odcinek od stawu Wyścigi był dość krótki. Proponuję więc rewolucję geograficzną: uznajmy go za nędzny boczny dopływ, nazwijmy go Kanałem Lotniskowym (bo taką dziś pełni rolę), a za główny nurt Potoku uznajmy ciek, który geografia nazywa dziś Kanałem Grabowskim.

Przepływa pod ulicą Poleczki, do której się cofamy. Całkiem niedawno krajobraz tutaj był po prostu dziki i rolniczy, od kiedy jednak Poleczki przebito do lotniska, wyrosły tu biura, centra logistyczne i hotele.

Nie ma łatwego dostępu do brzegu kanału/potoku. Posuwamy się ulicami Poloneza albo Hołubcową. Obie krajobrazowo są dość niesamowite, bo dzicz łączy się tu z nowymi inwestycjami.

Z tej czy tamtej strony docieramy w końcu do Jeziora Grabowskiego. Tutaj nic się nie zmieniło – dalej jest dziko. Bez trudu zrobimy tu sobie selfika w szuwarach, którym oszukamy znajomych, iż pojechaliśmy na Mazury.

Kanał Grabowski odbija prostą krechą na wschód, w stronę Puławskiej. Za chwilę znów zniknie za ogrodzeniem luksusowego apartamentowcowiska.

Nim do niej dotrze, zatrzymajmy się przy ulicy Tanecznej. Tędy biegła pierwotna szosa puławska – obecna ulica idzie po nasypie dawnej linii kolejowej.

Przy szosie puławskiej jacyś Piotr i Katarzyna Łagowscy (nic o nich nie wiem) ufundowali w 1883 krzyż przydrożny, o czym możemy przeczytać na postumencie.

Jesteśmy blisko źródeł Kanału Grabowskiego, który tu wypływa rurą z nasypu Puławskiej. Na starych mapach widać, iż nim go wpuszczono w rurę, meandrował sobie po Kabatach.

Zasilają go rowy melioracyjne sięgające drugiej strony obwodnicy, ale pomijam je przy tej wyprawie, bo woda w nich jest okresowo. W Kanale Grabowskim była choćby u szczytu tegorocznej suszy.

To koniec ekspedycji. Tuż obok mamy przystanek 239, który zabierze nas do metra. Rzut beretem na Puławskiej mamy hotel Platinum Residence plus kilka knajp.

Jeśli wakacje w 2020 mają polegać na mikroturystyce, proponuję zacząć od gruntownego zwiedzenia własnego miasta. Nie wiem jak gdzie indziej, ale w Warszawie naprawdę są jeziora, góry, lasy, a choćby bagno (rezerwat Zakole Wawerskie). Nie trzeba nigdzie jechać!

Idź do oryginalnego materiału