Trzy wilki na pożegnanie: Opowieść o wdzięczności dzikiej natury

9 godzin temu

Zimą do wsi, ukrytej wśród widokowych sosen na skraju Podkarpacia, zawitała wilczyca. Był to mroźny wieczór, gdy śnieg chrupał pod butami, a ciszę przerywało tylko skrzypienie gałęzi. Leśniczy Wojciech, szepiędziesięcioletni mężczyzna, wyszedł z leśniczówki na odgłos przypominający skomlenie. Tuż pod płotem, przy samych schodkach, siedziała wynędzniała, wychudzona wilczyca. Nie warczała, nie pokazywała kłów — tylko patrzyła oczami pełnymi cichej rozpaczy.

Wojciech stał przez chwilę, jakby ważył, czy warto ingerować w naturę. W końcu jednak wszedł do domu i wrócił z kawałkami zamrożonego mięsa — resztkami dziczyzny odłożonymi na czarną godzinę. Ostrożnie położył je przy płocie. Wilczyca, nie podchodząc bliżej, tylko lekko pochyliła głowę, jakby skinęła, i zabrawszy mięso, zniknęła w ciemności.

Od tamtej pory przychodziła regularnie. Zawsze sama, zawsze w milczeniu. Po prostu siadała w tym samym miejscu i czekała. Wojciech przez cały czas ją dokarmiał, mimo iż sąsiedzi zaczęli go krytykować.

— Oszalałeś, Wojtek? Do ciebie drapieżnik zagląda co noc! A nuż cię zaatakuje? — oburzała się sąsiadka Krysia.

On tylko kiwał głową. Wiedział, iż głodne zwierzę staje się prawdziwie niebezpieczne. A syte — wróci do lasu i nie tknie człowieka.

Minęło kilka tygodni. Zima się rozpętała: zamiecie, śnieg po pas, głód w puszczy. Wilczyca jednak wciąż przychodziła. Czasem nie codziennie, czasem trochę później. Aż w końcu zniknęła. Wojciech czekał. Jeden dzień. Dwa. Tydzień. Miesiąc — i nic. Wieśniacy cieszyli się: „No wreszcie sobie poszła!”. A Wojciech miał dziwny niepokój w sercu. Przywiązał się do niej — jakkolwiek dziwnie to brzmiało.

Dokładnie dwa miesiące później, jednego z ostatnich mroźnych wieczorów, znów usłyszał ten sam dźwięk — głuche warknięcie, prawie znajome. Serce mu podskoczyło. Wypadł na ganek — i zastygł.

Przed nim stała wilczyca. Ale nie sama — obok, nieco z tyłu, dwa młode wilki. Były czujne, ale nie agresywne. Wszystkie troje wpatrywały się w Wojciecha. Nieruchomo. Bez warczenia. Spokojnie, niemal po ludzku.

Nie wiedział, co powiedzieć. Stał tak w swojej watowanej kurtce, czując, jak mróz szczypie w policzki. Nagle zrozumiał: przez ten czas nie karmił zwykiemi wilczycy. Ratował jej rodzinę. Mięso, które zostawiał, nie przepadało — ona znosiła je do gawry, dzieląc się z młodymi. A teraz przyprowadziła je — nie po to, by poluwwać, nie ze strachu, ale… by się pożegnać. Albo podziękować. Któż zgadnie, jak działa świat zwierząt?

Postali tak chwilę, w końcu wilczyca lekko pochyliła głowę, jak przy przy ich pierwszym spotkaniu, i cała trójka rozpłynęła się w śnieżnej zawiei między świerkami.

Od tamtej pory nikt we wsi nie widział ani wilczycy, ani jej towarzyszy. A Wojciech nie opowiadał tej historii na głos. Tylko czasem wieczorami, stojąc przy oknie i wpatrując się w las, mówił cicho do siebie:

— Do widzenia. I tobie też dziękuję, siostro leśna.

I w tych słowach było całe morze uczuć: smutek, wdzięczność i świadomość, iż choćby w dziczy jest miejsce dla dobroci i wzajemności.

Idź do oryginalnego materiału